Wow. Na prawdę nie było mnie na blogu aż tak długo? Kajam się za to i biję czołem o ziemię błagając o wybaczenie. Cóż, jak to ładnie zostało ujęte: "Ilość postów na moim blogu jest odwrotnie proporcjonalna do tego, co dzieje się w moim życiu." Hm, postaram się nadrobić zaległości z opowiadaniem o tym co się działo (a działo się WIELE). Z drugiej strony nie chcę Was od razu zasypywać górą postów ani pisać kolejnego długaśnego posta (za co niechybnie zginęłabym z rąk Nafriela). Dlatego też drobnymi kroczkami opowiem o tym co się działo :)
Na początek zacznę jednak od tego, co dzieje się aktualnie. Otóż, z moim ogromnym szczęściem dwa tygodnie temu skręciłam nogę, tydzień później skręciłam ją jeszcze raz (albo do-skręciłam, jak ktoś woli), a teraz... jestem chora :) Hm, wzięło mnie ostro w piątek i na przeziębienie to nie wyglądało, do poniedziałku się pogarszało coraz bardziej, więc podjęłam decyzję: idę do lekarza. To też uczyniłam w poniedziałek... ku własnemu utrapieniu.
Razem z Zosią podreptałyśmy na Green Lane do University Health Centre. Codziennie od poniedziałku do piątku są tu wyznaczone godziny tak zwanych "surgeries", podczas których można skonsultować się z lekarzem lub pielęgniarką. Gdy weszłyśmy do środka, okazało się, że jest tam cała masa ludzi... Ale cóż zrobić, "zarejestrowałam się" i usiadłam, trzeba było czekać. I tak czekałam sobie aż dwie godziny nasłuchując uważnie czy przypadkiem z głośnika nie uderzy we mnie moje nazwisko, którego za pewne i tak nie będą mogli wymówić. Oczekiwanie umilałam sobie czytaniem wstępu do "Sagi o Egilu", oraz broszurek leżących w poczekalni - niektóre z nich miały śmieszną a zarazem przerażającą treść, jak np:
Ta sama informacja powtarzała się na jakichś czterech plakatach wiszących w poczekalni oraz na reszcie broszurek leżących na ladzie. Wiedziałam, że Anglicy mają fioła na punkcie kampanii anty-antybiotykowej, ale nie miałam pojęcia, że aż takiego!
W każdym bądź razie, w końcu zostałam wezwana do gabinetu lekarki, która już czekała tam na mnie z uśmiechem. Zaczęłam jej przedstawiać objawy jakie do tej pory miałam, ale po chwili lekarka przerwała mi: "Już wiem co pani jest!". Podskoczyła, zaglądnęła mi do gardła, zmierzyła temperaturę i sprawdziła węzły chłonne. "Nie wygląda pani na chorą. [wypieki na twarzy od podwyższonej temperatury, kaszel, czerwony nos, powiększone migdałki w białe kropki - no nie, wcale nie wyglądam na chorą!] Od piątku już się pani bardzo poprawia, więc nie będę pani przepisywać antybiotyków, bo wie pani...." i tu nastąpiło kazanie dlaczego nie należy brać antybiotyków. Jak się dopominałam, że się źle czuję i że wcale mi się nie polepsza to lekarka powiedziała: "Może pani sobie wziąć paracetamol, no i proszę wypoczywać. To wszystko." W sumie moja wizyta trwała jakieś 3-5minut. Czekałam dwie godziny, żeby usłyszeć coś takiego? Eh, teraz zaczynam rozumieć dlaczego ludzie narzekają na NHS :D
Cóż przyjdzie mi się leczyć domowymi metodami :) Jak na razie chodzę na zajęcia i nieustannie przeszkadzam psorom swoimi atakami kaszlu, który właśnie nabiera coraz to nowszego, głębszego brzmienia :)
To taka drobna informacja o tym jak wygląda opieka zdrowotna w Anglii :)
To taka drobna informacja o tym jak wygląda opieka zdrowotna w Anglii :)
Ale, przejdźmy do ciekawszych rzeczy :)
Mam dla Was wspaniałą relację z festiwalu światła "Lumiere", który właśnie odbywa się w Durham :) Miłego czytania i oglądania :)
[P.S. W tym poście znajdują się linki do mnóstwa zdjęć, które zrobiłam w trakcie festiwalu. Wszystkie wrzucone są na ImageShack - kliknięcie w link otwiera pokaz slajdów. Aktualnie staram się te zdjęcia wrzucić do internetu tak, żeby dało się je ściągnąć za jednym zamachem. Jeśli ktoś jest zainteresowany, to chętnie się nimi podzielę :) ]
Mam dla Was wspaniałą relację z festiwalu światła "Lumiere", który właśnie odbywa się w Durham :) Miłego czytania i oglądania :)
[P.S. W tym poście znajdują się linki do mnóstwa zdjęć, które zrobiłam w trakcie festiwalu. Wszystkie wrzucone są na ImageShack - kliknięcie w link otwiera pokaz slajdów. Aktualnie staram się te zdjęcia wrzucić do internetu tak, żeby dało się je ściągnąć za jednym zamachem. Jeśli ktoś jest zainteresowany, to chętnie się nimi podzielę :) ]
[P.P.S. O tym co działo się w ciągu mojej długiej nieobecności na blogu - w następnym poście :)]
13.11.2009 - LUMIERE
Dzisiejsza noc była wyjątkowa. Całe miasto świeciło magicznym blaskiem. Od wczoraj w Durham trwa festiwal światła LUMIERE. Jak ożywić nieciekawą porę roku w której nic się nie dzieje? Okazuje się, że parę świetlówek umieszczonych w ciekawych miejscach może sprawić ludziom wiele frajdy :) A jak jeszcze światłem pobawią się artyści... mmmm... palce lizać! (A może raczej "oczy lizać"? Hm?)
Otóż, tuż po opuszczeniu biblioteki udałyśmy się z Zosią coś przekąsić, ponieważ miałyśmy jeszcze trochę czasu do spotkania z naszymi przyjaciółmi, którzy mieli nam towarzyszyć podczas festiwalu. Po wizycie w TESCO, wcinając pyszne bułeczki ustawiłyśmy się na przeciw kościoła w rynku, który tej nocy skąpany był w czerwonym świetle. W pewnym momencie na ścianach kościoła zaczęły pojawiać się różne twarze - mniejsze, większe, stare, młode, poważne, śmieszne, cała mozaika. Oczywiście od razu chwyciłyśmy z Zosią za aparaty i dalejże fotografować. Marny rezultat moich zmagań z aparatem możecie zobaczyć tutaj :)
Niemniej, do spotkania z naszymi przyjaciółmi wciąż zostało nam mnóstwo czasu. Zobaczywszy świecącą gwiazdę na szczycie jakiegoś budynku (którym później okazał się być zamek), postanowiłyśmy się przemieścić w stronę Framwellgate Bridge, z którego prawdopodobnie udałoby się nam zrobić zdjęcie. Gdy żwawym krokiem szłyśmy sobie uliczką, którą pokonujemy każdego dnia idąc na uniwersytet, nagle usłyszałyśmy dziwne dźwięki i zobaczyłyśmy, że tajemnicza maszyna wisząca nad chodnikiem, nad której zastosowaniem głowiłyśmy się od kilku dni, dziwnie migocze. Gdy podeszłyśmy bliżej okazało się, że owo urządzenie rzuca na chodnik światło - drobne świetliste kreseczki, które zdają się cały czas płynąć niemalże jak woda. Co najciekawsze, światło reagowało na ruch ludzi przechodzących po owej świetlanej tafli. Gdy tylko postawiło się na niej stopę, świetliste kreseczki, zupełnie jak małe rybki, uciekały spod stóp, starając się trzymać od ciebie z daleka. Zabawa sprawiała niesamowitą radość nie tylko dzieciom ale i dorosłym, którzy za wszelką cenę starali się odkryć na jakiej zasadzie działa owo urządzenie.
Tutaj kilka zdjęć cudownej zabawki :) (sama maszyna była widoczna na jednym z poprzednich zdjęć z gwiazdą)
Nieco niżej odkryłyśmy drugie takowe urządzenie, ale nasz wzrok szybko przykuł umieszczony na szczycie budynku po drugiej stronie rzeki wielki obracający się... księżyc? banan?
Oczywiście gdy już dotarłyśmy na most okazało się, że ścieżka wzdłuż rzeki (znakomita na spacery ^_^) jest cała ozdobiona światłami. Nie mogłyśmy się oprzeć i nie zejść w dół. Uzbrojone w aparaty brnęłyśmy przez deszcz, który jak na złość właśnie zaczął porządnie padać. Tak właściwie to był to pierwszy raz, kiedy mieliśmy tutaj prawdziwy deszcz. Na co dzień z nieba po prostu siąpi coś co może zasłużyć co najwyżej na miano "drizzle" ale z pewnością nie zasługuje na nazwanie tego "deszczem". Niemniej akurat tego wieczoru, kiedy tak bardzo zależało nam na długim łażeniu po mieście i strzeleniu mnóstwa wspaniałych fotek, oczywiście, musiało zacząć lać. Niemniej, nie po to czytało się "The Battle of Maldon", żeby poddawać się zbyt łatwo. Brnęłyśmy przez deszcz, dziarsko robiąc zdjęcia cudownemu ogrodowi światła. Zdjęcia ze względu na deszcz, zimno, mnóstwo ludzi i innych wymówek, które mogłabym wyliczać w nieskończoność, nie są najlepszej jakości ani nie oddają dokładnie tego, co dziś widziałyśmy, ale mam nadzieję, że choć troszkę przybliżę Wam jak to wyglądało:
To jednak nie koniec wrażeń tego wieczoru :) Najciekawszy punkt programu został na sam koniec, gdy wreszcie udało nam się spotkać z naszymi znajomymi przed katedrą, gdzie z zapartym tchem czekaliśmy na coś co nosiło dumną nazwę: "Crown of Light". Generalnie miało to być widowisko oparte na świetle i dźwięku. I jak się okazało, było to niesamowite przeżycie! Wprost niepowtarzalne!
Na ścianach katedry po kolei wyświetlano różne obrazy. Wszystko zaczęło się od księżyca, który powoli wschodził na sam szczyt katedralnej wieży. Następnie wstało słońce i katedra zalśniła pięknem witraży. Kolorowe obrazy przemieszczały się, zmieniały. Potem zgasły. Następnie muzyka zmieniła się i z ciemności od prawej strony zaczęły napływać okręty. Nagle całą katedrę ogarnęły płomienie... w niektórych miejscach ogień przybierał formę czaszki... Zapadł mrok. I wtedy przy odgłosach budowy na katedrze po kolei pojawiły się rusztowania. Najpierw przy głównej części budynku, potem przy froncie, przy bocznych wieżach, aż w końcu sięgnęły szczytu najwyższej wieży. Poszczególne rusztowania zaczęły znikać, a zastąpiły je gotowe części katedry. W końcu przed naszymi oczami pojawiła się katedra we własnej okazałości... Lecz to nie był koniec widowiska... Teraz nadeszła chwila, która wywołała i u mnie i u Zosi ogromne westchnienie zachwytu: katedrę rozświetlały kolejno ilustracje z przecudnych "Lindisfarne Gospels". Odebrało nam mowę. Stałyśmy z otwartymi ustami nie zdolne w jakikolwiek sposób wyrazić naszego zachwytu. I tak oto i teraz nie potrafię ubrać w słowa najpiękniejszej części całego widowiska. Później wyświetlono różne obrazy związane z samą katedrą, by zakończyć pokaz przepiękną kompozycją katedralnych witraży.
Byłyśmy z Zosią tak zafascynowane, że zostałyśmy przez katedrą dłużej i czekałyśmy na następny pokaz, żeby zrobić zdjęcia. Co prawda widowisko było niemalże niemożliwe do uchwycenia, ale starałam się jak mogłam, by uchwycić najważniejsze momenty. Niestety zdjęcia nie są rewelacyjne ani pod względem jakości (deszcz i noc) ani wykonania (pierwszy raz fotografowałam coś takiego i to do tego w tak trudnych warunkach). Mam nadzieję, że uda mi się Wam choć trochę pokazać jak pięknie to wyglądało:
Niemniej, zanim doczekałyśmy się na drugi pokaz, okazało się, że mamy niesamowite szczęście, bo z pierwszym spektaklem trafiłyśmy na wersję specjalną, która nie powtórzyła się już tego wieczoru. Gdy widowisko się skończyło i wszyscy bili brawo, nagle jedna z moich znajomych krzyknęła: "Patrzcie na to!!" I pokazywała palcem w zupełnie przeciwną stronę niż wszyscy patrzyliśmy. Odwróciliśmy się... i opadła mi szczęka. W moją stronę zmierzała grupa ogromnych, glusiowatych, balonowatych, białych stworów. Myśleliśmy, że może po prostu przejdą przez tłum jako atrakcja, lecz nagle z głośników, które przedtem akompaniowały dźwiękami widowisku świetlnemu, teraz zaczęła płynąć muzyka. Białe stwory zaczęły odprawiać coś w stylu rytualnego tańca. I nagle wszystkie zaczęły świecić! Gasły, zaświecały się, krążyły, tańczyły... a wszystko dookoła wielkiego białego balona, który wszyscy wcześniej wzięli za nieco tandetną dekorację, która stała na środku placu ot tak. Jednakowoż, ów balon okazał się być elementem tego spektaklu. A spektakl dział się tuż przed moim nosem! Na wyciągnięcie ręki! Glusie zupełnie nie przejmowały się ludźmi i nieraz odskakiwaliśmy, bo zostalibyśmy przez takowego potrąceni (albo raczej my sprawilibyśmy, że osoba siedząca w środku i łażąca na szczudłach straciłaby równowagę). Dzieciaki odskakiwały piszcząc z radości, kiedy krągłe ciało tańczącego glusia nagle okazywało się lecieć w ich stronę. My też z fascynacją patrzyliśmy na to, co będzie się działo. Rytualny taniec glusiów trwał. Nagle jeden z glusiów odwiązał linę przytrzymującą białą płachtę przykrywającą balon. Wszystkie stwory zaczęły rozciągać płachtę. I w mgnieniu oka jeden z nich znalazł się pod nią majstrując coś z zapałem. Po chwili balon rozbłysnął pomarańczowym światłem. Glusie ściągnęły z niego płachtę i zaczęły się do niego tulić, na przemian gasnąc i zapalając się. Na sam koniec balon majestatycznie poszybował w górę, a glusie stały w kręgu i patrzyły na niego zafascynowane. Ku uciesze dzieci, na odchodne glusiaki wyciągnęły z kądś wielkie białe piłki i rzuciły je w tłum...
Oto jak mniej więcej to wyglądało (na tyle na ile udało mi się zrobić zdjęcia):
Kolejnym punktem programu była sama katedra. Gdy weszłyśmy do środka ucieszyłyśmy się ogromnie bo akurat na ten wieczór zwiedzający dostali pozwolenie fotografowania! Rzuciłyśmy się na robienie fotografii, ale niestety wkrótce nasz zapał nieco ostygł, bo okazało się, że wszystkie najważniejsze i najpiękniejsze elementy katedry są zablokowane i nie wolno tam wchodzić. Niestety nie uda mi się zrobić zdjęcia grobowi Bedy, bardzo mi przykro. Niemniej udało mi się zrobić kilka zdjęć:
Głowną atrakcją wewnątrz były pudełka zawieszone nad naszymi głowami w głównej nawie. Na początku po prostu wisiały, lecz wkrótce zaczęły się z nich wydobywać dźwięki i zaczęły się kołysać. Stworzyły wrażenie duchów latających nad naszymi głowami.
Jako ostatnia atrakcja został nam ogród świetlnych kwiatów, który nazwano: Diuna. Niemniej, nie powalił nas na kolana Nie mogłyśmy pojąć na co reagowały 'kwiaty' - czy na ruch, czy na dźwięk, czy tak właściwie to na nic.
Niemniej, o wiele bardziej fascynujące od kwiatów było miejsce, w którym je ustawiono. I tutaj prezent dla wszystkich fanów Harrego Pottera - krużganki Katedry w Durham :)
Tym radosnym akcentem skończyłyśmy zwiedzanie i uciekłyśmy do domu by napić się ciepłej herbaty :)