Pokazywanie postów oznaczonych etykietą durham. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą durham. Pokaż wszystkie posty

sobota, 14 listopada 2009

Lekarze & Lumiere :)

Wow. Na prawdę nie było mnie na blogu aż tak długo? Kajam się za to i biję czołem o ziemię błagając o wybaczenie. Cóż, jak to ładnie zostało ujęte: "Ilość postów na moim blogu jest odwrotnie proporcjonalna do tego, co dzieje się w moim życiu." Hm, postaram się nadrobić zaległości z opowiadaniem o tym co się działo (a działo się WIELE). Z drugiej strony nie chcę Was od razu zasypywać górą postów ani pisać kolejnego długaśnego posta (za co niechybnie zginęłabym z rąk Nafriela). Dlatego też drobnymi kroczkami opowiem o tym co się działo :)


Na początek zacznę jednak od tego, co dzieje się aktualnie. Otóż, z moim ogromnym szczęściem dwa tygodnie temu skręciłam nogę, tydzień później skręciłam ją jeszcze raz (albo do-skręciłam, jak ktoś woli), a teraz... jestem chora :) Hm, wzięło mnie ostro w piątek i na przeziębienie to nie wyglądało, do poniedziałku się pogarszało coraz bardziej, więc podjęłam decyzję: idę do lekarza. To też uczyniłam w poniedziałek... ku własnemu utrapieniu.


Razem z Zosią podreptałyśmy na Green Lane do University Health Centre. Codziennie od poniedziałku do piątku są tu wyznaczone godziny tak zwanych "surgeries", podczas których można skonsultować się z lekarzem lub pielęgniarką. Gdy weszłyśmy do środka, okazało się, że jest tam cała masa ludzi... Ale cóż zrobić, "zarejestrowałam się" i usiadłam, trzeba było czekać. I tak czekałam sobie aż dwie godziny nasłuchując uważnie czy przypadkiem z głośnika nie uderzy we mnie moje nazwisko, którego za pewne i tak nie będą mogli wymówić. Oczekiwanie umilałam sobie czytaniem wstępu do "Sagi o Egilu", oraz broszurek leżących w poczekalni - niektóre z nich miały śmieszną a zarazem przerażającą treść, jak np:







Ta sama informacja powtarzała się na jakichś czterech plakatach wiszących w poczekalni oraz na reszcie broszurek leżących na ladzie. Wiedziałam, że Anglicy mają fioła na punkcie kampanii anty-antybiotykowej, ale nie miałam pojęcia, że aż takiego!


W każdym bądź razie, w końcu zostałam wezwana do gabinetu lekarki, która już czekała tam na mnie z uśmiechem. Zaczęłam jej przedstawiać objawy jakie do tej pory miałam, ale po chwili lekarka przerwała mi: "Już wiem co pani jest!". Podskoczyła, zaglądnęła mi do gardła, zmierzyła temperaturę i sprawdziła węzły chłonne. "Nie wygląda pani na chorą. [wypieki na twarzy od podwyższonej temperatury, kaszel, czerwony nos, powiększone migdałki w białe kropki - no nie, wcale nie wyglądam na chorą!] Od piątku już się pani bardzo poprawia, więc nie będę pani przepisywać antybiotyków, bo wie pani...." i tu nastąpiło kazanie dlaczego nie należy brać antybiotyków. Jak się dopominałam, że się źle czuję i że wcale mi się nie polepsza to lekarka powiedziała: "Może pani sobie wziąć paracetamol, no i proszę wypoczywać. To wszystko." W sumie moja wizyta trwała jakieś 3-5minut. Czekałam dwie godziny, żeby usłyszeć coś takiego? Eh, teraz zaczynam rozumieć dlaczego ludzie narzekają na NHS :D


Cóż przyjdzie mi się leczyć domowymi metodami :) Jak na razie chodzę na zajęcia i nieustannie przeszkadzam psorom swoimi atakami kaszlu, który właśnie nabiera coraz to nowszego, głębszego brzmienia :)


To taka drobna informacja o tym jak wygląda opieka zdrowotna w Anglii :)
Ale, przejdźmy do ciekawszych rzeczy :)
Mam dla Was wspaniałą relację z festiwalu światła "Lumiere", który właśnie odbywa się w Durham :) Miłego czytania i oglądania :)


[P.S. W tym poście znajdują się linki do mnóstwa zdjęć, które zrobiłam w trakcie festiwalu. Wszystkie wrzucone są na ImageShack - kliknięcie w link otwiera pokaz slajdów. Aktualnie staram się te zdjęcia wrzucić do internetu tak, żeby dało się je ściągnąć za jednym zamachem. Jeśli ktoś jest zainteresowany, to chętnie się nimi podzielę :) ]


[P.P.S. O tym co działo się w ciągu mojej długiej nieobecności na blogu - w następnym poście :)]


13.11.2009 - LUMIERE


Dzisiejsza noc była wyjątkowa. Całe miasto świeciło magicznym blaskiem. Od wczoraj w Durham trwa festiwal światła LUMIERE. Jak ożywić nieciekawą porę roku w której nic się nie dzieje? Okazuje się, że parę świetlówek umieszczonych w ciekawych miejscach może sprawić ludziom wiele frajdy :) A jak jeszcze światłem pobawią się artyści... mmmm... palce lizać! (A może raczej "oczy lizać"? Hm?)


Otóż, tuż po opuszczeniu biblioteki udałyśmy się z Zosią coś przekąsić, ponieważ miałyśmy jeszcze trochę czasu do spotkania z naszymi przyjaciółmi, którzy mieli nam towarzyszyć podczas festiwalu. Po wizycie w TESCO, wcinając pyszne bułeczki ustawiłyśmy się na przeciw kościoła w rynku, który tej nocy skąpany był w czerwonym świetle. W pewnym momencie na ścianach kościoła zaczęły pojawiać się różne twarze - mniejsze, większe, stare, młode, poważne, śmieszne, cała mozaika. Oczywiście od razu chwyciłyśmy z Zosią za aparaty i dalejże fotografować. Marny rezultat moich zmagań z aparatem możecie zobaczyć tutaj :)


Niemniej, do spotkania z naszymi przyjaciółmi wciąż zostało nam mnóstwo czasu. Zobaczywszy świecącą gwiazdę na szczycie jakiegoś budynku (którym później okazał się być zamek), postanowiłyśmy się przemieścić w stronę Framwellgate Bridge, z którego prawdopodobnie udałoby się nam zrobić zdjęcie. Gdy żwawym krokiem szłyśmy sobie uliczką, którą pokonujemy każdego dnia idąc na uniwersytet, nagle usłyszałyśmy dziwne dźwięki i zobaczyłyśmy, że tajemnicza maszyna wisząca nad chodnikiem, nad której zastosowaniem głowiłyśmy się od kilku dni, dziwnie migocze. Gdy podeszłyśmy bliżej okazało się, że owo urządzenie rzuca na chodnik światło - drobne świetliste kreseczki, które zdają się cały czas płynąć niemalże jak woda. Co najciekawsze, światło reagowało na ruch ludzi przechodzących po owej świetlanej tafli. Gdy tylko postawiło się na niej stopę, świetliste kreseczki, zupełnie jak małe rybki, uciekały spod stóp, starając się trzymać od ciebie z daleka. Zabawa sprawiała niesamowitą radość nie tylko dzieciom ale i dorosłym, którzy za wszelką cenę starali się odkryć na jakiej zasadzie działa owo urządzenie.
Tutaj kilka zdjęć cudownej zabawki :) (sama maszyna była widoczna na jednym z poprzednich zdjęć z gwiazdą)


Nieco niżej odkryłyśmy drugie takowe urządzenie, ale nasz wzrok szybko przykuł umieszczony na szczycie budynku po drugiej stronie rzeki wielki obracający się... księżyc? banan?


Oczywiście gdy już dotarłyśmy na most okazało się, że ścieżka wzdłuż rzeki (znakomita na spacery ^_^) jest cała ozdobiona światłami. Nie mogłyśmy się oprzeć i nie zejść w dół. Uzbrojone w aparaty brnęłyśmy przez deszcz, który jak na złość właśnie zaczął porządnie padać. Tak właściwie to był to pierwszy raz, kiedy mieliśmy tutaj prawdziwy deszcz. Na co dzień z nieba po prostu siąpi coś co może zasłużyć co najwyżej na miano "drizzle" ale z pewnością nie zasługuje na nazwanie tego "deszczem". Niemniej akurat tego wieczoru, kiedy tak bardzo zależało nam na długim łażeniu po mieście i strzeleniu mnóstwa wspaniałych fotek, oczywiście, musiało zacząć lać. Niemniej, nie po to czytało się "The Battle of Maldon", żeby poddawać się zbyt łatwo. Brnęłyśmy przez deszcz, dziarsko robiąc zdjęcia cudownemu ogrodowi światła. Zdjęcia ze względu na deszcz, zimno, mnóstwo ludzi i innych wymówek, które mogłabym wyliczać w nieskończoność, nie są najlepszej jakości ani nie oddają dokładnie tego, co dziś widziałyśmy, ale mam nadzieję, że choć troszkę przybliżę Wam jak to wyglądało:


To jednak nie koniec wrażeń tego wieczoru :) Najciekawszy punkt programu został na sam koniec, gdy wreszcie udało nam się spotkać z naszymi znajomymi przed katedrą, gdzie z zapartym tchem czekaliśmy na coś co nosiło dumną nazwę: "Crown of Light". Generalnie miało to być widowisko oparte na świetle i dźwięku. I jak się okazało, było to niesamowite przeżycie! Wprost niepowtarzalne!
Na ścianach katedry po kolei wyświetlano różne obrazy. Wszystko zaczęło się od księżyca, który powoli wschodził na sam szczyt katedralnej wieży. Następnie wstało słońce i katedra zalśniła pięknem witraży. Kolorowe obrazy przemieszczały się, zmieniały. Potem zgasły. Następnie muzyka zmieniła się i z ciemności od prawej strony zaczęły napływać okręty. Nagle całą katedrę ogarnęły płomienie... w niektórych miejscach ogień przybierał formę czaszki... Zapadł mrok. I wtedy przy odgłosach budowy na katedrze po kolei pojawiły się rusztowania. Najpierw przy głównej części budynku, potem przy froncie, przy bocznych wieżach, aż w końcu sięgnęły szczytu najwyższej wieży. Poszczególne rusztowania zaczęły znikać, a zastąpiły je gotowe części katedry. W końcu przed naszymi oczami pojawiła się katedra we własnej okazałości... Lecz to nie był koniec widowiska... Teraz nadeszła chwila, która wywołała i u mnie i u Zosi ogromne westchnienie zachwytu: katedrę rozświetlały kolejno ilustracje z przecudnych "Lindisfarne Gospels". Odebrało nam mowę. Stałyśmy z otwartymi ustami nie zdolne w jakikolwiek sposób wyrazić naszego zachwytu. I tak oto i teraz nie potrafię ubrać w słowa najpiękniejszej części całego widowiska. Później wyświetlono różne obrazy związane z samą katedrą, by zakończyć pokaz przepiękną kompozycją katedralnych witraży.


Byłyśmy z Zosią tak zafascynowane, że zostałyśmy przez katedrą dłużej i czekałyśmy na następny pokaz, żeby zrobić zdjęcia. Co prawda widowisko było niemalże niemożliwe do uchwycenia, ale starałam się jak mogłam, by uchwycić najważniejsze momenty. Niestety zdjęcia nie są rewelacyjne ani pod względem jakości (deszcz i noc) ani wykonania (pierwszy raz fotografowałam coś takiego i to do tego w tak trudnych warunkach). Mam nadzieję, że uda mi się Wam choć trochę pokazać jak pięknie to wyglądało:


Niemniej, zanim doczekałyśmy się na drugi pokaz, okazało się, że mamy niesamowite szczęście, bo z pierwszym spektaklem trafiłyśmy na wersję specjalną, która nie powtórzyła się już tego wieczoru. Gdy widowisko się skończyło i wszyscy bili brawo, nagle jedna z moich znajomych krzyknęła: "Patrzcie na to!!" I pokazywała palcem w zupełnie przeciwną stronę niż wszyscy patrzyliśmy. Odwróciliśmy się... i opadła mi szczęka. W moją stronę zmierzała grupa ogromnych, glusiowatych, balonowatych, białych stworów. Myśleliśmy, że może po prostu przejdą przez tłum jako atrakcja, lecz nagle z głośników, które przedtem akompaniowały dźwiękami widowisku świetlnemu, teraz zaczęła płynąć muzyka. Białe stwory zaczęły odprawiać coś w stylu rytualnego tańca. I nagle wszystkie zaczęły świecić! Gasły, zaświecały się, krążyły, tańczyły... a wszystko dookoła wielkiego białego balona, który wszyscy wcześniej wzięli za nieco tandetną dekorację, która stała na środku placu ot tak. Jednakowoż, ów balon okazał się być elementem tego spektaklu. A spektakl dział się tuż przed moim nosem! Na wyciągnięcie ręki! Glusie zupełnie nie przejmowały się ludźmi i nieraz odskakiwaliśmy, bo zostalibyśmy przez takowego potrąceni (albo raczej my sprawilibyśmy, że osoba siedząca w środku i łażąca na szczudłach straciłaby równowagę). Dzieciaki odskakiwały piszcząc z radości, kiedy krągłe ciało tańczącego glusia nagle okazywało się lecieć w ich stronę. My też z fascynacją patrzyliśmy na to, co będzie się działo. Rytualny taniec glusiów trwał. Nagle jeden z glusiów odwiązał linę przytrzymującą białą płachtę przykrywającą balon. Wszystkie stwory zaczęły rozciągać płachtę. I w mgnieniu oka jeden z nich znalazł się pod nią majstrując coś z zapałem. Po chwili balon rozbłysnął pomarańczowym światłem. Glusie ściągnęły z niego płachtę i zaczęły się do niego tulić, na przemian gasnąc i zapalając się. Na sam koniec balon majestatycznie poszybował w górę, a glusie stały w kręgu i patrzyły na niego zafascynowane. Ku uciesze dzieci, na odchodne glusiaki wyciągnęły z kądś wielkie białe piłki i rzuciły je w tłum...


Oto jak mniej więcej to wyglądało (na tyle na ile udało mi się zrobić zdjęcia):
Kolejnym punktem programu była sama katedra. Gdy weszłyśmy do środka ucieszyłyśmy się ogromnie bo akurat na ten wieczór zwiedzający dostali pozwolenie fotografowania! Rzuciłyśmy się na robienie fotografii, ale niestety wkrótce nasz zapał nieco ostygł, bo okazało się, że wszystkie najważniejsze i najpiękniejsze elementy katedry są zablokowane i nie wolno tam wchodzić. Niestety nie uda mi się zrobić zdjęcia grobowi Bedy, bardzo mi przykro. Niemniej udało mi się zrobić kilka zdjęć:
Głowną atrakcją wewnątrz były pudełka zawieszone nad naszymi głowami w głównej nawie. Na początku po prostu wisiały, lecz wkrótce zaczęły się z nich wydobywać dźwięki i zaczęły się kołysać. Stworzyły wrażenie duchów latających nad naszymi głowami.


Jako ostatnia atrakcja został nam ogród świetlnych kwiatów, który nazwano: Diuna. Niemniej, nie powalił nas na kolana Nie mogłyśmy pojąć na co reagowały 'kwiaty' - czy na ruch, czy na dźwięk, czy tak właściwie to na nic.
Niemniej, o wiele bardziej fascynujące od kwiatów było miejsce, w którym je ustawiono. I tutaj prezent dla wszystkich fanów Harrego Pottera - krużganki Katedry w Durham :)


Tym radosnym akcentem skończyłyśmy zwiedzanie i uciekłyśmy do domu by napić się ciepłej herbaty :)

poniedziałek, 19 października 2009

MEAT IS A NIGHTMARE

AH! Przypomniałam sobie jeszcze kilka ciekawostek, o których chciałam Wam wspomnieć. Ze względu na to,że nie pasują zupełnie do poprzedniego posta, postanowiłam o tym napisać w nowym (ale proszę, przewińcie stronę w dół i najpierw przeczytajcie o katedrze, dziękuję ^_^)

Kilka dni temu w nocy odbyłam pierwszą dłuższą rozmowę z Peterem. Hm, Peter zwykle nie jest zbyt rozmowny i raczej unika kontaktu, ale jak tylko odkrył, że można ze mną podyskutować na całkiem ciekawe tematy, to zaczął się nagle odzywać. Tą noc przesiedzieliśmy z Peterem i Mariyą w salonie dyskutując o psychologii i psychoanalizie. Dowiedziałam się, że Peter studiował przez pewien czas psychologię (ale to rzucił, bo mu się nie podobało). Zaczęłam z niego wyciągać różne informacje. Dyskutowaliśmy o psychoanalizie z czego przeszliśmy na różne rodzaje terapii i doszliśmy aż do hipnozy kurczaków... XD Tak, według Petera kurczaki hipnotyzuje się obracając je kilkakrotnie w powietrzu.
Krysia: "I co taki kurczak wtedy robi?"
Peter: "Siedzi zahipnotyzowany"
Krysia: "Iiii.... co? Hipnotyzer coś z nim robi?"
Peter: "Nie, kurczak po prostu siedzi"
Krysia: "to skąd wiadomo, że jest zahipnotyzowany?"
Peter: "Bo się nie rusza"
Krysia: "Hm, ja mam chorobę lokomocyjną, jakby mnie ktoś tak pokręcił jak tego kurczaka to też siedziałabym dobrą chwilę na ziemi bez ruchu zanim odzyskałabym przytomność."
Peter w odpowiedzi bardzo subtelnie zmienił temat XD

Nie pamiętam dokładnie jak, ale w końcu doszliśmy do tematu snów i oczywiście do rozmowy o koszmarach. Peter oznajmił, że nie miewa koszmarów odkąd został weganinem. Odpowiedź na moje pytanie co to ma ze sobą wspólnego, była krótka i jak dla niego oczywista:
"Mięso to koszmar."
A odpowiedź na pytanie dlaczego mięso to koszmar, była jeszcze bardziej oczywista:
"Bo mięso to koszmar."

A propos mięsa i koszmarów... Dziś wróciliśmy do tego tematu podczas przygotowywania obiadu w kuchni. Zapytałam Petera dlaczego został weganinem, co zaowocowało tym, że jako przyszły profesor musiałam udzielić Peterowi bardzo ważnego wykładu.
Peter: "Bo wiecie, jak usłyszałem, że zabijają te biedne krowy, żeby dostać mleko, to pomyślałem że jest to okropne. To zabijanie, to cierpienie, musiałem zostać weganinem."
Krysi opadła szczęka, ale wolała się upewnić - "Zabijają krowy, żeby dostać mleko? Masz na myśli mleko czy mięso?" (przy tutejszym akcencie słowa 'milk' i 'meat' brzmią podobnie, więc wolałam sprawdzić, czy się nie przesłyszałam)
Peter: "Mleko"
Krysia: "Mleko? Na pewno mleko, a nie mięso?"
Peter: "No zabijają krowy żeby dostać mleko. Nie wiedziałaś o tym?"
Krysia [powstrzymując się od wybuchu śmiechu i przybierając poważną minę]: "Peter, nie trzeba zabijać krowy, żeby dostać mleko"
Peter [zdezorientowany]: "jak to nie?"
Krysia: "Nikt nie zabija krowy, żeby dostać mleko. Popatrz na to ile mamy mleka w sklepie, wiesz ile krów trzeba by było zabić? Krowę się doi i wtedy jest mleko"
Peter [wciąż zdezorientowany i coraz bardziej nieufny]
Krysia: "Nieraz widziałam jak ktoś doi krowę. Właściwie to krowę nawet trzeba doić, żeby jej ulżyć. Jeśli krowa nie będzie wydojona to będzie ją to bolało. O, tak samo jest z kozami! Kozy też się doi żeby mieć mleko kozie. Nie trzeba ich zabijać."
Peter: [bardzo szybka riposta, niezwykle na temat] Nie lubię kóz!
Krysia: "Eh, w każdym razie - zastanawiałeś się kiedyś dlaczego w języku angielskim macie czasownik taki jak "doić"? Mówi się "doić krowę", a nie "zabić krowę". Myślałeś kiedyś nad tym? Już sam wasz język sugeruje, że krowy się nie zabija, żeby móc się napić mleka. Krowę się DOI!!"
Peter [po chwili namysłu dochodzi do wniosku, że użyłam przekonujących argumentów; wtedy ze zrozpaczoną miną oznamnia] "OSZUKANO MNIE!!"

HEHEHEHE XD Mieszkać z Anglikiem pod jednym dachem to na serio frajda XD

Pozdrawiam Was wszystkich serdecznie, a zwłaszcza tych, którzy właśnie siegaja po szklankę mleka :D
Całusy,
Krysia


P.S. Mogę się też pochwalić, że dokonałam niemożliwego... Nawiązałam kontakt ze Stellą! (Tak Zoś, z aspołeczną Stellą :D) Nie dość, że pogadałyśmy dzisiaj dość długo, to Stella zaczęła jeszcze odzywać się z własnej inicjatywy jak tylko na siebie gdzieś wpadniemy :) I nawet usłyszałam od niej "Miło mi się z Tobą rozmawiało!" ^_^

CANDLELIGHT IN THE CATHEDRAL

Noc. W ciemnościach słychać szelest liści pod naszymi stopami oraz szum rzeki po prawej stronie. Jeden krok w prawo i wpadnę do lodowatej wody...

Przede mną w mroku poruszają się sylwetki ludzi szukających drogi w ciemności. Każdy ściska w dłoni małą świeczuszkę, którą bezskutecznie stara się oświetlić sobie drogę. Obracam się za siebie. W ciemności widzę ciągnącą się daleko linię uformowaną z drobnych, migoczących światełek.

Ksiądz nie zważając na nikogo mknie do przodu. Szczęściarz ma na głowie latarkę i w dodatku zna drogę niemal na pamięć. My potykamy się co chwilę w ciemnościach, nie mając pojęcia gdzie jesteśmy i co mamy pod nogami. Każdy stara się iść dokładnie tą samą drogą co jego poprzednik, którego plecy wyłaniają się z mroku kilka metrów przed nim. Choć nasze myśli powinny być skierowane ku bardziej pobożnym sprawom, modlimy się w duchu oby tylko nie wpaść do płynącej obok rzeki. Kto wie, może koryto zaczyna się 5 centymetrów od twojej nogi?

W takiej niezwykłej atmosferze dotarliśmy aż na most pod katedrą. Tutaj wszyscy z ulgą kąpali się w świetle latarni. Horągiew z godłem Catholic Society poszła w końcu górę, na co ksiądz z kościoła Św.Cuthberta uśmiechnął się promiennie (co czyni niezwykle często). Po drugiej stronie mostu widzieliśmy kłębiące się morze ludzi ze świeczkami. Wkrótce i my mieliśmy dołączyć do tej specjalnej Candleligh Procession.

Po chwili oczekiwania na maruderów wyłaniających się z mroku, przekroczyliśmy wreszcie most i dołączyliśmy do tłumu powoli wspinającego się po drodze prowadzącej do Katedry. Trzymałam się blisko Mariyi oraz Toma (poznanego podczas przedzierania się przez ciemność). Przeszliśmy tunelem pod bardzo ciekawie wyglądającym budynkiem i znaleźliśmy się na tyłach katedry. Skwerek. Kolejny tunel. I stanęłam jak wryta...

Właśnie znalazłam się w HOGWARCIE!!!

Pamiętacie te przepiękne krużganki otaczające plac pokryty zieleniutką trawą - ten korytarz w krórym Snape dorywa Harrego i Rona w pierwszej części filmu, i ten którym chłopcy biegną na lekcję transmutacji gdy są spóźnieni? ten korytarz otaczający trawnik na którym Ron rzuca niefortunne ślimacze zaklęcie? Ten plac przez który Harry idzie zimą trzymając Hedwigę na wyciągniętym ramieniu?
Właśnie TAM się znalazłam...
Nocą, ze świecą w dłoni... i dwojgiem ludzi, którzy dostali ataku śmiechu jak zobaczyli moją minę jak sobie uświadomiłam gdzie jestem :D

Niestety: 1) nie miałam ze sobą aparatu, 2) na terenie katedry obowiązuje surowy zakaz fotografowania.

Ale udało mi się wygrzebać w internecie kilka zdjęć, które mogę Wam pokazać:

Wciąż nie mogę w to uwierzyć...

Niemniej, nie był to koniec wrażeń dzisiejszego wieczoru...

Przekroczyliśmy wrota katedry... wewnątrz panował mrok i widać było tylko przemieszczające się między ogromnymi kolumnami światełka trzymane przez ludzi. Gdy weszłam, poczułam się jakbym znalazła się tu conajmniej kilkaset lat wcześniej. Stawiałam niepewne kroki w ciemnościach, przed sobą mając ciemną sylwetkę gotyckiej chrzcielnicy, otoczoną wieńcem ludzi ze świeczkami. Z głębi katedry dobiegał mnie śpiew, zupełnie jakby za masywnymi kolumnami ukrył się chór aniołów, które miały nam pomóc w zbliżeniu się do Boga tego wieczora.

Ciemność.

Masywne kolumny biegnące wzdłuż nawy, którą kroczyłam ku miejscu zgromadzenia.

Morze migocących światełek - w którym się w końcu zatopiłam.

Z ciemności dobiegł nas głos. Dean katedry wygłaszał krótkie przemówienie. Tuż po nim jeden z pracowników katedry podszedł do mikrofonu. Zaproponował nam krótką opowieść o katedrze. Gdy wspominał jakieś konkretne miejsce, mrok powoli przeradzał się w jasność, gdy ktoś włączał światła architektoniczne w odpowiedniej części katedry. Najpierw rozświetlono nawę, byśmy mogli podziwiać ogromne, pięknie zdobione kolumny. Potem znów ogarnął nas mrok a w oddali światło wyłoniło z mroku sylwetkę ołtarza...

Sposób w jaki pokazano nam katedrę na zawsze pozostanie w mej pamięci. Gdy pozwolono nam spokojnie przechadzać się przez jakiś czas po katedrze nie mogłam oderwać oczu od jej skarbów. Moje nogi poniosły mnie jednak bardzo szybko w dwa bardzo ważne miejsca...

Nawet teraz nie mogę uwieżyć, że na prawdę tam byłam...

Grób świętego Cuthberta... Przede mną ogromna kamienna płyta z napisem "Cuthbertus". To jest miejsce gdzie pochowano świętego Cuthberta, biskupa Lindisfarne, patrona Northumbrii. To jest miejsce, gdzie spoczywa najbardziej znany staroangielski święty. Ile muszę mieć szczęścia, żeby tu stać? Ja, zupełnie nic nie znacząca polska dziewczyna, która przypadkiem zaczęła sie fascynować staroangielskim i teraz chce się w tym specjalizować... ja trafiłam na Erasmusa właśnie w miejsce gdzie pochowali świętego Cuthberta? Czy to może być zbieg okoliczności? Czy to może być przypadek?

Ale moje kroki poniosły mnie szybko w kolejne miejsce... Jak we śnie przemierzałam katedrę, żeby dojść na drugą stronę, do Lady Chapel... Wślizgnęłam się przez dzrzwi i stanęłam z boku, przysłuchując się słowom księdza, który odprawiał krótkie nabożeństwo dla zgromadzonych. Moje oczy szybko odnalazły to, po co tu przyszłam...

Grób Bedy Venerabilisa!

Prosta ciemna bryła grobowca. Cztery świece dookoła. Wyryte na płycie litery układające się w imię świętego, ukazały się moim oczom dopiero, gdy udało mi sie podejść do grobowca po zakończeniu nabożeństwa.

Moi przyjaciele postanowili wyjść razem z tłumem ludzi wylewającym się z Lady Chapel do wnętrza katedry.

Po chwili zostałam zupełnie sama... Stojąc przed grobowcem czcigodnego Bedy. Zrobiłam znak krzyża, by pomodlić się nad grobem... ale zupełnie brakło mi słów... Co powinnam mu powiedzieć? O co się modlić do świętego?
Opowiedzieć mu o studentach którzy nieustannie o nim słyszą, gdy są na pierwszym roku? Może powiedzieć mu o tym, że na uniwersytecie zajmujemy się staroangielskim? Że staramy się zachować w pamięci coś, co jego rodacy powoli odsuwają w zupełne zapomnienie? O naszych konferencjach? O naszych planach na przyszłość?

Czy to co robimy sprawiłoby, że Beda, który tak kochał naukę, uśmiechnąłby się?
Czy nasza pasja byłaby mu choć trochę miła?

Mam nadzieję, że moja modlitwa i pocałunek złożony na grobowcu wzruszy choć odrobinę serce świętego Bedy i sprawi, że spojrzy on przychylnym okiem na staroanglistów z naszego koła i wybłaga nam pomoc u Boga, gdy tylko będziemy się borykać z przeciwnościami losu. Miejmy nadzieję, że ten, który tak bardzo kochał naukę, pomoże nam prowadzić udane życie naukowe związane z tą dziedziną, którą tak bardzo kochamy.
Droga Dario, mam nadzieję, że Beda pomoże nam w realizacji planów na przyszłość, które już od jakiegoś czasu knujemy :) Po spotkaniu z Bedą i Cuthbertem nie mam już najmniejszych wątpliwości, że to jest ścieżka, którą chcę w życiu wybrać :)


Jak widzicie życie jest splotem nieprzewidywalnych zdarzeń. Będąc na pierwszym roku zafascynowałam się staroangielskim, z pasją słuchałam wykładów z literatury, brnęłam przez gramatykę i tłumaczenie tekstów po staroangielsku... O Bedzie słyszałam na każdym kroku... Czy kiedykolwiek pomyślałam, że pewnego dnia stanę nad jego grobem?
Nigdy...

Zycie spełnia marzenia, których nawet nie odważamy sobie wymarzyć :)

Choć przez pewien czas poddałam to w wątpliwość, teraz powtórzę raz jeszcze coś, co powiedziałam w lipcu 2006 roku:
"marzenia się spełniają"


^_^

środa, 23 września 2009

Legenda o Mrocznej Krowie

Dawno, dawno temu, w krainie, której nazwy nie znali nawet mnisi z Lindisfarne, żyła sobie Mroczna Krowa*.
Miła, grzeczna krówka drzemie sobie na łace... i nagle pada na nią Cień Mordoru!!!
...
Ekhm... no dobrze, to nie ta bajka...
...
[Ale wszystkich, których taka bajeczka
Free Image Hosting at www.ImageShack.us
 interesuje, oraz wszystkich wielbicieli 'Boromira II Przypadków' zapraszam na oficjalną stronę autorki komiksu, Kasjopei, http://kasiopea.art.pl/ a dokładnie do działu z komiksami http://kasiopea.art.pl/galleries/pl/komiksy ]


Wracając do Legendy o Mrocznej Krowie...


Mroczna Krowa spokojnie przeżuwała sobie trawę. Czas płynął powoli. Właściwie nic jej nie obchodziło... Żuła trawę... Czas płynął i płynął... Jak zwykle nic się nie działo. Co może się dziać u najzwyklejszej w świecie krowy? Żuła dalej.


Przez myśl nawet by jej nie przeszło, że tego samego dnia stanie się częścią legendy, albowiem...


Nie tak daleko od miejsca, w którym pasła się krowa (choć jak się wkrótce dowiecie, wcale nie powinna się tam paść), grupka mnichów z Lindisfarne, w przeciwieństwie do obżerającej się bezwstydnie krowy, kończyła właśnie trzydniowy post połączony z modlitwami do Św. Cuthberta. Ciało świętego towarzyszyło im w wędrówce w poszukiwaniu miejsca do osiedlenia się... Długa i męcząca wędrówka, a teraz trzydniowy post... A wszystko dlatego, że nagle wóz z ciałem Cuthberta stanął i dalej ruszyć się nie chciał. Jako, że ewidentnie był to znak od świętego, zarządzono (ku uciesze mnichów) postój, modlitwę i post (ku ich utrapieniu). Trzeciego dnia mnich Eadmer ujrzał świętego, który przekazał mu iż chciałby aby jego ciało zabrano do 'Dun Holm'.


Radość ogarnęła mnichów, gdy okazało się, że wóz z ciałem znów da się poruszyć, ale miny im zrzedły, gdy zorientowali się, że nie mają pojęcia, gdzie jest owo 'Dun Holm'. W okolicy nikt nie zdawał się wiedzieć, cóż to za tajemnicze miejsce oprócz...


... pewnej Mrocznej Krowy, która właśnie spokojnie się tam pasła...


... oraz jej bardzo zmartwionej właścicielki, na którą przypadkiem wpadli zakłopotani mnisi. Gdy zrozpaczona dziewczyna powiedziała im, że szuka swej krówki, którą ostatni raz widziała w Dun Holm, mnisi z radością w sercu postanowili jej towarzyszyć.


Legenda kończy się w iście amerykańskim stylu:
Krowa zostaje odnaleziona ku uciesze właścicielki.
Mnisi osiedlają sie w Durham, ku uciesze świętego Cuthberta.
A krowa, ku uciesze własnej, ma święty spokój i dalej przeżuwa trawę w Dun Holm.
...Krowa przechodzi do legendy...
...kilka wieków później powstaje w Durham pub noszący nazwę od szanownej Mrocznej Krowy...
...tworzą o niej hasło w Wikipedii...
...jeszcze później krowa jest bohaterką posta na blogu podekscytowanej wyjazdem na studia do Durham dziewczyny...
Po tej ostatniej degradacji aż strach pomyśleć, co będzie z naszą kochaną Mroczną Krową dalej...

Morał z tej bajeczki:
Jeśli nie ruszysz tyłka, jak krowa, która nigdy nie zmienia pastwiska i obojętnie przeżuwa zawsze tą samą trawę, to nie masz szans by Twe życie zostało zapisane w legendzie...


A wszystkich wielbicieli Mrocznej Krowy zapewne zainteresuje to miejsce:
Które zamierzam odwiedzić jak już dotrę na miejsce :) I oczywiście musi to być czwartkowy wieczór by trafić na Folk Night :)


[*Tłumaczenie nazwy tylko i wyłącznie na potrzeby tego bloga - tak właściwie to powinnam opowiadać o Ciemnobrązowej Krowie (Dun Cow) ale to brzmi mniej... mrocznie... czego moja Drużyna pewnie by mi w życiu nie wybaczyła... A skoro cudowny ling.pl wyskoczył z takowym tłumaczeniem, więc krowa zostanie Mroczną.]


Uwaga:
Autorka bloga zaznacza iż obrażanie jakiejkolwiek krowy pod żadnym pozorem nie było jej zamiarem.


Natomiast tu składam hołd najmroczniejszej z mrocznych krów - przed państwem Hiromu Arakawa:
Free Image Hosting at www.ImageShack.us