Moi drodzy :)
Bardzo przepraszam za ten potwornie długi okres milczenia (O Boże, to aż 10 dni? 0.0). Na głowie miałam strasznie dużo spraw i zabierałam się kilkakrotnie do pisania posta, ale nieustannie coś się działo odciągając mnie od pisania.
Przede wszystkim dobiło mnie załatwianie wszelakich spraw. Żygam już po prostu administracją i problemami nieustannie wyrastającymi spod ziemi (a w tym tygodniu UJ najbardziej mi dał w kość).
Dzisiaj miałam cudowny dzień, ale żeby Wam o nim opowiedzieć muszę chyba najpierw streścić to, co się działo przez ostatnie 10 dni. Hmm... Aby było to jak najbardziej przejżyste, postanowiłam zrezygnować z przedstawiania wydażeń w sposób chronologiczny, a w zamian przedstawić Wam wszystko w zwięzłych punktach (w miarę możliwości).
Oto co się działo:
JAGIELLONIAN CRAP
Hm, czy ja przypadkiem nie wspomniałam o tym jak to okropnie zorganizowany jest uniwersytet w Durham? i że stanowczo wolę nasz uniwerek? Następnym razem muszę bardziej uważać na to, co piszę.
Otóż, w zeszłym tygodniu kilka dni zeszło mi na korespondowaniu z profesorami z naszej Alma Mater w sprawie sposobu zaliczania przedmiotów i nadrabiania materiału podczas mojej nieobecności. Niektóre osoby były po prostu jak do serca przyłóż i czułam, że mój wyjazd jest czymś wyjątkowym. Niestety, zdarzyli się i tacy (z grzeczności nie będę wymieniać nazwisk), którzy nie omieszkali mnie skrytykować, wypomnieć, że nie mam co liczyć na e-learning (tutaj: zupełnie źle zrozumiana prośba o przesłanie dostępnych materiałów). Wyrazili swoje niezadowolenie z utrudnienia jakim jestem dla nich oraz tego jak niesprawiedliwy jest mój wyjazd w porównaniu z sytuacją biednych studentów w Polsce, którzy muszą się ciężko naharować na zaliczenie. Eh... Najadłam się nerwów, ale to był dopiero wierzchołek góry lodowej gdyż...
Najwięcej problemów okazała się sprawiać psychologia. Nagle okazało się, że warunkiem zaliczenia ćwiczeń jest OBECNOŚĆ na nich. Hm... czy ktoś poza mną widzi, że jest to, delikatnie mówiąc, niewykonalne? Zaproponowano mi zaliczanie przedmiotu w przyszłym roku (niewykonalne - bo przecież w tym roku kończę licencjat, a magisterka to osobny tok studiów) lub zaliczanie psychologii w Durham (też niewykonalne - a) podpisałam już learning agreement i nie można go było do niego dodać żadnego przedmiotu, b) nasze kochane IFA ma podpisaną umowę tylko i wyłącznie z English Department i i tak nie mogłabym wziąć przedmiotu z wydziału psychologii). Stanęłam więc przed sytuacją całkowicie abstrakcyjną i z ledwie odrobinką nadziei posłałam maila do prowadzących, w którym wytłumaczyłam jak wygląda moja sytuacja. NA szczęście prowadzące zachowały się bardzo wyrozumiale, za co z całego serca im dziękuję, i po kilku dniach nerwowego oczekiwania na odpowiedź zostałam poinformowana, że dostaję pozwolenie na zaliczanie przedmiotu mimo nieobecności. O formie zaliczenia zostanę poinformowana w przyszłym tygodniu.
Uff... Kamień z serca. Niemniej, to przez długi czas spędzało mi sen z powiek. Na szczęście z większością tego świństwa już się uporałam.
(A tak a propos przeszkód przy pisaniu - Peter i Stella przed chwilą zrobili inwazję i zarządali przeniesienia łóżka do pokoju Stelli XD Eh, nosili się z tym przez cały tydzień i musieli wybrać akurat dziś, kiedy jestem zmęczona i poobijana po całodniowym uganianiu się za mutantami w lesie [o czym napiszę, ale nieco niżej] Tak więc, godzinę później mogę kontynuować pisanie posta:)
WYKŁADY
Wreszcie zaczęło mi się tutaj życie akademickie!!! (a nie studenckie, które już doprowadzało mnie do szaleństwa!). Pierwsze wykłady były wspaniałe (niestety tego samego dnia, którego się zaczęły i bardzo chciałam Wam o tym napisać zaczęły się u nas problemy z netem - o czym nieco więcej trochę niżej).
Semestr zaczęłam wykładem z Old Norse, czym byłam niezwykle podekscytowana. Po pierwszym wykładzie wróciłam do domu ściskając nowiutką kopię "A New Introduction to Old Norse" oraz "Vafūruđnismál".
Znalazłam nawet fragment posta napisanego tamtego dnia w notatniku (bo internet oczywiście nie działał):
"Muszę się z Wami podzielić moją nieziemską wprost radością :) Dzisiejszy dzień był po prostu cudowny :)
Zacznijmy od tego, że dziś wreszcie zaczęły się wykłady. Semestr rozpoczął się oczywiście od OLD NORSE :) Doktor Ashurst, który prowadzi ten przedmiot, jest niesamowitym człowiekiem. Całkowicie pochłonięty przez swoją dziedzinę, bardzo optymistyczny i otwarty na ludzi :) Jako Erasmusi cieszyliśmy się jego wielkim zainteresowaniem. Powitał nas na uczelni, powiedział jak bardzo się cieszy, że wybrałyśmy akurat jego zajęcia. Z każdym trochę porozmawiał, wypytał o Polskę, o to skąd pochodzimy. Wiedział nawet gdzie jest Beskid Wyspowy, co bardzo mnie zaskoczyło :)"
Dr Ashurst jest niesamowitym wykładowcą. I bardzo wymagającym - nie zważając na to, że nie znamy staronorweskiego ani trochę, już na pierwszych zajęciach zadał nam do tłumaczenia 18 wersów poematu "Þrymskviða".
Zero wprowadzenia do gramatyki, zero słownictwa, zero jakiejkolwiek znajomości staronorweskiego. Po prostu siadasz, masz przed sobą tekst, który jest dla ciebie zlepkiem niezrozumiałych słów... Które słówko kurcze flak jest czasownikiem? Po kiego tutaj jest to słówko, skoro nie ma funkcji gramatycznej? Omg, czy to jest rzeczownik? I przede wszystkim: Jak to się cholera jasna czyta???? Ktoś to potrafił wymówić?
Po pierwszej reakcji na poemat zaczyna się praca... która zamienia się w narkotyk. 'Super, ta konstrukcja jest rewelacyjna! O! Ale świetny kenning! Omg, przetłumaczyłam już dwie linijki!'. Po chwili pracy z poematem miałam z tego taką frajdę, że nawet nie zauważyłam jak mijają trzy godziny. Dopijając resztki zimnej herbaty postawiłam kropkę po ostatnim zdaniu i zamarłam z wrażenia patrząc na leżącą przede mną kartkę... Przed sobą miałam gotowe tłumaczenie 18 pierwszych linijek poematu "Þrymskviða"! Przetłumaczyłam fragment poematu w języku, którego w ogóle nie znam! GEA! "HIGE SCEAL THE HEARDRA...." (ok, ok, nie będę zaczynać o staroangielskim).
Podsumowując, nauka tutaj zaczyna wyglądać fascynująco! Teraz wyglądam kolejnych zajęć z tygodnia na tydzień! Już nie mogę doczekać się wtorku!
Ah, właśnie... Teraz ciekawostka dla polskich studentów, która zapewnie wprawi Was w zdumienie vel rozśmieszy, tak jak mnie :)
Po pierwszych zajęciach z Old Norse podeszłam do wykładowcy, żeby zapytać o pewne podręczniki do staroangielskiego, które mnie interesowały (a wiedziałam, że Ash też się tym zajmuje). Usłyszawszy moje pytanie doktor przeraził się i dał mi wielce ważną dla niego radę:
"Wolałbym, żeby Pani się tym nie zajmowała teraz, a żeby skupiła się Pani na moim przedmiocie. Przecież nie starczy Pani na to czasu."
Słysząc to miałam ochotę się roześmiać. W Durham mam w ciągu tygodnia całe cztery godziny wykładów (każdy wykład trwa 50 min - choć według planu trwa godzinę, to wykład zaczyna się 5min później, ze względu na ludzi, którzy mogą się spóźnić, i kończy się 5min wcześniej, aby ludzie nie spóźnili się na następne wykłady). Wykłady mam tylko we wtorek i piątek, i to wszystko są tylko trzy przedmioty. Całą resztę reszte tygodnia mam wolną! Wolną! Heh, w Polsce miałam zajęcia codziennie od rana do wieczora, kilkakrotnie razy więcej nauki, więcej przedmiotów, i przy tym wszystkim dawałam radę jeszcze zajmować się staroangielskim. A teraz, w luksusowych warunkach, radzi mi się powstrzymywać się od zajęć dodatkowych, bo jeszcze broń Boże nie uda mi się wyrobić z pracą na zajęcia :D Oni tutaj stanowczo nie doceniają zdolności polskich studentów, a już tym bardziej Krysi :D
(Gdyby Ash dowiedział się, że zaliczam równocześnie semestr w Polsce to chyba umarłby na zawał serca :D Bo przecież według Anglików jest to niewykonalne :D )
BIBLIOTEKA I BIBLIOFIL
Biblioteka w Durham jest po prostu CUDOWNA! Proszę ją wpisać na listę jako ÓSMY CUD ŚWIATA!!
Gdy tylko moja Campus Card została aktywowana natarłam na bibliotekę. Zapisałam się na specjalną wycieczkę po bibliotece, żeby poznać jej tajniki. Musiałam podtrzymywać moją biedną szczękę, bo jeszcze by mi całkowicie wypadła jak rozdziawiałam ją ze zdumienia... Biblioteka po której można sobie od tak chodzić i szperać w książkach!
Oczywiście od razu rzuciłam się na komputer, przegrzebałam katalog, latałam po bibliotece z piętra na piętro, szukając numerków książek... I wróciłam do domu z górą książek :) 10 książek jednego dnia! I jeszcze obsługa biblioteki, którą zapytałam o limit książek, przepraszała mnie, że ze względu na to, że jestem Erasmusem, mogę pożyczyć tylko 20 książek (o Niebiosa!) a nie 30 XD Tu szczęka zaiste mało nie wypadła mi z zawiasów - u nas w instytucie jest się ściganym za trzymanie w domu pięciu książek na raz... (chyba, że jest się Krysią XD )
Ale jeśli chodzi o biblioteczne cuda to:
1. Książki pożycza się i oddaje za pomocą specjalnych maszyn, przez co bibliotekarze nie muszą się tym zajmować bo studenci obsługują się sami, dlatego też:
2. Biblioteka jest otwarta od 8:00 do PÓŁNOCY!!! Tak! Do północy!!!
3. Kryś wygrzebał w bibliotece następujące pozycje i mało nie umarł ze szczęścia:
"The Return of the Vikings: The Battle of Maldon 991"
"The Battle of Maldon: Fiction and Fact"
Dwie książki na temat mojego ukochanego poematu! Nie eseje! KSIĄŻKI!! Calutkie o "The Battle of Maldon"!
I jeden gość jest nawet bardziej rąbnięty niż ja - drzewo rodowe Byrhtnotha ma dwie osoby więcej! Dwie osoby, których mnie nie udało się znaleźć! Argh! Poległam XD Jak mogłam nie znaleźć żony i dziecka Thurstana! Argh!
Ale chylę czoła przed autorem :D
Heh... Opłaca się grzebać w dziale archeologii, żeby znaleźć takie perełki :D
Oczywiście po mojej wizycie w bibliotece zniknęłam dla świata na długi czas, bo nie widziałam nic spoza sterty książek i notatek na moim biórku :D
WORLD WIDE W(Ł)EB
Eh, niestety ostatni tydzień niemiłosiernie mnie prześcigał jeśli chodzi o internet. W te dni, kiedy działał, miałam strasznie napięty grafik i byłam poza domem calutki czas. Natomiast w te dni, w które siadałam przy klawiaturze, nagle wszystko zaczynało się psuć. Najpierw wysiadł net na moim komputerze. Wszędzie w domu działał internet, a mój komputer nagle stwierdził, że się nie połączy i już. I tak stwierdzał każdego dnia po godzinie 12 aż do momentu, gdy uparta i wredna Krysia powiedziała dość i mimo oporu komputera zaczęła grzebać jeszcze głębiej niż dotąd - po całodniowej walce w końcu internet ruszył. Na cały jeden dzień, który starczył mi na odebranie poczty uniwersyteckiej, którą można tu przysypać człowieka (dziennie przychodzi tak z 12 maili, jak nie więcej).
Następnego dnia Peter nagle stwierdził, że jedzie do Londynu do kolegi. I oczywiście jak tylko jego wielmożność opuściła Durham, internet siadł w całym domu. Kataklizm, katastrofa i koniec świata, bo wszyscy potrzebują neta, a Petera nie będzie przez kilka dni... Hmm... I tu okazało się, że jestem jedyną osobą, która nie boi się grzebać, szukać i naprawiać. Instrukcję obsługi znalazłam dokładnie tam, gdzie podejrzewałam, że Peter będzie ją trzymał (czasem sama jestem przerażona własnymi zdolnościami!), poczytałam, pogłówkowałam, powciskałam kilka guziczków i voila! Wsztstko nagle zaczęło cudownie działać :) I mamy w nosie Petera, który bierze ze sobą komórkę i nie odbiera telefonów :P
POWRÓT PETERA
A właśnie, skoro już mówimy o Peterze... Z jego powrotem do domu (był na wakacjach w Indiach) była dość śmieszna historia...
Piątek, a właściwie już sobota, godzina 2 w nocy. Krysia, zmęczona całym dniem, była pogrążona w jakimś słodkim śnie (believe me or not, ale odkąd przyjechałam do UK koło północy robię się potwornie śpiąca... gdzie ta Krysia, która potrafiła bez problemu siedzieć do 3 w nocy?). A więc, Kryś błogo sobie śpi...
... gdy nagle do pokoju wpada przerażona Zosia. Dopiero po chwili dotarło do mnie co mówi. Ktoś stoi pod drzwiami i dobija się, żeby go wpuścić do środka. Momentalnie zerwałam się na nogi, bo z dołu zaiste doszedł mnie bardzo nerwowy dźwięk dzwonka.
Serce podeszło mi do gardła, bo w głowie zaczęły kłębić się czarne scenariusze, które tylko mnożyły się coraz bardziej wraz z każdym słowem Zosi. Podobno ktoś zaczynał majstrować przy drzwiach, a jak mu się nie udało zaczął przeraźliwie dzwonić. Zosia nie odważyła się otworzyć drzwi, więc ignorowała dzwonienie. Wtedy ktoś zaczął dobijać się do jej pokoju, stukając w okno (Zosia ma pokój na parterze, zaraz koło drzwi). Stan psychiczny Zosi był łatwy do odczytania z jej przeraźliwie bladej twarzy.
Nie dziwiłam się, bo sama się strasznie przeraziłam. Mieszkamy na ulicy, gdzie jest mnóstwo studentów. Właściwie prawie cała ulica to mieszkania studenckie. Codziennie w nocy, w conajmniej jednym mieszkaniu na ulicy jest jakaś impreza. Gdy siedzi się w pokoju Zosi, co pewien czas koło okna przechodzi grupa podpitych studentów. Zdażyło nam się, że już raz ktoś wieczorem pukał do drzwi i okazało się, że to podchmielony student, który pomylił adres. W ciągu dnia też kilka razy nieznajomi "mylili adres". Dlatego też, każdego wieczoru zamykałyśmy dzwi dodatkowo na łańcuch, aby móc bezpiecznie uchylić drzwi bez obawy, że ktoś wtargnie nagle do środka.
Niemniej, godzina druga, ktoś dobija się do drzwi a kilka mieszkań dalej jest balanga studencka... Byłyśmy przerażone. Dodatkowo w domu były same dziewczyny, i tylko my dwie byłyśmy na nogach...
Pukanie przerodziło się w walenie w drzwi, a dzwonienie w ciągły sygnał... Zosia, mając mnie za plecami, odważyła się spytać przez zamknięte drzwi:
"Kto tam?", a zza drzwi dobiegła nas odpowiedź: "Peter".
Wcięło nas obie, bo nie skojarzyłyśmy w ogóle o jakiego Petera chodzi. Pomyślałyśmy, że to jakiś podpity student dobija się do swoich współlokatorów. Ale Zoś zapytała: "Jaki Peter".
"No Peter. Eh, jakby to powiedzieć... Jestem właścicielem tego domu?"
Tu nas wcięło jeszcze bardziej, bo Petera spodziewałyśmy się dopiero za dwa dni. Według mojego kalendarza miał przyjechać w piątek, ale Jo (dziewczyna, która zajmowała się domem pod jego nieobecność) upierała się, że Peter przedłużył wyjazd do niedzieli i dopiero wtedy możemy się go spodziewać. Potem Jo nagle zniknęła i przez dwa dni gryzłyśmy się z tym, co mogło się z nią stać, bo nikt jej nie widział. Dopiero wtedy dowiedziałyśmy się od jednej lokatorki (Stella - Chinka, która unika kontaktu z nami za wszelką cenę i siedzi cały czas zamknięta w swoim pokoju), że Jo wspominała coś o powrocie do domu i najprawdopodobniej po prostu spakowała walizki i pojechała. Nikomu oczywiście nic nie powiedziała, nie zostawiła kartki, a nikt nie miał do niej ani telefonu ani maila. Ale już zaczynam się przyzwyczajać, że ludzie w tym domu po prostu tacy są.
Stoimy więc osłupiałe pod drzwiami. Jak tu faceta wpuścić do środka jak nikt nie ma pewności, że to on, bo nikt z nas go nie zna? (wszyscy starzy lokatorzy wyjechali, a w domu były tylko osoby, które wprowadziły się podczas pobytu Petera w Indiach). Nie miałyśmy nawet zdjęcia, żeby sprawdzić czy to on. Niemniej, wpadłyśmy na pomysł i zadałyśmy Peterowi kilka pytań, na które tylko on mógł odpowiedzieć, co z wielkim oburzeniem zrobił. Po zweryfikowaniu tożsamości wpuściłyśmy Petera do jego własnego domu XD Hm, pierwsze spotkanie na żywo z naszym landlordem było więc bardzo ciekawe XD
Niemniej, Peter przeszedł nad tym faktem do porządku dziennego bardzo szybko i atmosfera jest teraz bardzo ciepła :) Mamy na prawdę sympatycznego, choć nieco ekscentrycznego landlorda :)
ZEW SOCIETIES..
... które z gracją Ktulu wciągają Cię mackami w swe sidła...
Ogromna liczba wszelakich kół, stowarzyszeń, grupek studenckich, na początku wygląda tu bardzo imponująco. Jest Film Society, Filmmakers Society, Folk Society, Scottish Society, Theatre Society, RPG society, Salsa society, Jazz society, Rock society, , Knitting Society (spotkania wyglądają następująco: ponad 30 osób siedzi i robi na drutach przez kilka godzin - większość ma problemy z osobowością, więc panuje tam prawie całkowite milczenie...), rowing society, christian union i christian society (najpierw można się pomylić, że to to samo society, ale potem okazuje się, że różnią się jak A i B)... i wiele, wiele innych... choćby stowarzyszenia wielbicieli kaczuszek, stowarzyszenie wielbicieli różu (yes, no mistake here ^_^), aerobic society (gdzie ludzie nie ćwiczą, ale oglądają nagrania z aerobikiem, żeby nauczyć się jak to się robi XD) i różne inne absurdy...
Po wielkiej Freshers Fair, na której prezentowało się każde, nawet najdrobniejsze stowarzyszenie, wydawało mi się, że udało mi się wyłowić te najbardziej interesujące grupy i zapisać się na ich listę mailingową.
W sobotę poszłam na spotkanie Film Society... Na FF bardzo miło gawędziło mi się z przedstawicielem filmowców. Był niezwykle zainteresowany moim dorobkiem artystycznym, sam się pochwalił co koło robi i oczywiście bardzo zachęcał mnie do wstąpienia w szereg filmowców z Durham. Z wielką nadzieją w sercu poszłam na pierwsze spotkanie. wiedziałam już, że grupa aktywnie zajmuje się kręceniem filmów i że ma WŁASNY SPRZĘT!! który mogą pożyczać członkowie stowarzyszenia :) Wiedziałam, że aktualnie kręcą coś co nazywają na codzień "Bond Movie" i z czego są bardzo dumni. Projekt brzmiał ciekawie...
Ale wystarczyła mi godzina z tymi 'filmowcami', żeby mieć ich serdecznie dość.! Cholibka jasna! Ci ludzie mają sprzęt, mają miasto, które jest rewelacyjne jeśli chodzi o settingi do filmu, mają ludzi, którzy chcą grać! I cholibka jasna nie wiedzą co z tym potencjałem zrobić!! Są tak zdezorganizowani, panuje wśród nich taki chaos... że normalnie złapałam się za głowę i byłabym wyrwała sobie chyba sporą część włosów, gdyby spotkanie trwało jeszcze 5min dłużej. Reżyser tego całego "Bond Movie" nie ma pojęcia o głównym plocie filmu - mylił się streszczając! i cały czas mówił, że "to jeszcze będzie zmienione" albo "Tego jeszcze nie dopracowaliśmy"!! Ludzie, pracujecie nad tym filmem już pół roku! Może byście się zdecydowali co kręcicie! Po trailerze od razu domyśliłam się, że obróbkę materiału ktoś robił w Adobe Premiere Pro, bo oczywiście nie dał sobie rady z szumami filmu przy zgrywaniu (co udało się obejść nawet mnie!). Cholibka jasna! Jak zobaczyłam zdjęcia z planu to aż mnie zazdrość wzięła, bo chciałabym mieć tyle sprzętu i tak wiele ludzi do pomocy przy filmie co oni! Ale jakby ktoś teraz zaproponował mi współpracę z tymi ciołkami, to stanowczo powiedziałabym: "NO, THANKS!"
W zeszłym roku dziewczyna, która była ich producentką (organizowała pracę na planie, spotkania, itd.itp.) skończyła studia i wyjechała. Przez to produkcja filmu miała dwumiesięczny przestój, bo ekipa się pogubiła w pracy (reżyser nie wie kto jest jego aktorami!!! Możecie w to uwierzyć? ARRRGH...).
Facet, który grał Bonda, wyleciał pod koniec roku ze studiów i tu też pojawia się podstawowy problem... co zrobić z główną postacią?
Masakra... Wysiedziałam tam godzinę i więcej do nich nie wracam!
Eh, tak więc okazuje się, że większość societies tutaj jest właśnie takim kompletnym marnotrawstwem czasu i pieniędzy... Właśnie! Zapomniałam wspomnieć, że każde society życzy sobie opłaty conajmniej 5 funciaków jak nie więcej za członkowstwo... zdzierstwo...
Niemniej, w tym morzu porażek znalazłam jedno society, któremu oddałam teraz swoje serce i aż trzy dni z mojego tygodnia.... ->
TREASURE TRAP!!!
LARP -> Live Action Role Playing Games!! Oto co mnie wciągnęło :D
Treasure Trap mieni się najstarszą działającą bez przerwy grupą Larpową świata. TT zrzesza takie oszołomy jak ja, dla których bieganie po średniowiecznym mieście w przebraniu rodem z powieści fantasy jest jedną z najcudowniejszych rozrywek świata :) Nigdy wcześniej nie uczestniczyłam w LARPie, a po wizycie na dwóch konwentach miałam na to okropną ochotę! I proszę! Na Freshers Fair powitała nas zgraja ludzi w zbrojach i z ogromnymi mieczani w dłoniach :) Gdy tylko zaświeciły nam się oczy na widok broni, usłyszałyśmy: "Chcecie się przyłączyć?". Nie ma znaczenia, że nie ma się doświadczenia, nie ma znaczenia, że jest się obcokrajowcem, który nie zna połowy potrzebnego słownictwa... Każdy kto tylko ma chęć wziąć udział jest witany z otwartymi ramionami :)
Żeby było ciekawiej zostałyśmy powitane przez dziewczynę, która przedstawiła się jako: Arwen :) I jest to jej prawdziwe imię! A rodowód Arwen jest angielsko-walijsko-polski!!
Oczywiście bez wahania wpisałyśmy się z Zosią na listę :) I od razu zaczęłyśmy buszować po stronie TT w poszukiwaniu informacji o tworzeniu postaci :)
I tu coś dla mojej kochanej imooto, Oru-chan - gram ALCHEMIKIEM :D
Jak tylko zobaczyłam, że jest taka możliwość to nie miałam już wątpliwości kim zostanę :) Postanowiłyśmy też z Zosią zaznaczyć naszą 'inność' w stosunku do innych graczy, więc stworzyłyśmy postacie, które również są obcokrajowcami :)
[I tutaj mamy funny bit dla naszych kochanych anglistów z IFA ^_^ Read carefully!!]
Dobromiła (i.e. postać Krysi), podróżująca pod pseudonimem Ion (bo jej prawdziwe imię jest dla albiończyków niewymawialne), oraz Veridian (i.e. postać Zosi), pochodzą z the Kingdom of Cracovia, którym włada King Władysław the Noble oraz jego urocza małżonka Elfriede of Worms. Ion jest uczennicą królewskiego alchemika zwanego Świętosławem, natomiast Veridian pobiera nauki u zielarki Stamirii znanej dla niektórych pod pseudonimem 'Falcon'. Obie zostały wysłane do miasta na Albion z bardzo ważnymi misjami do wypełnienia...
Królowa cierpi na pewną dolegliwość, której nie może zdradzić swym poddanym. Czy Veridian znajdzie na Albionie składniki leku, który pomoże królowej?
Ion, niezwykle uzdolniona uczennica Świętosława, od dawna interesowała się historią alchemii i bardziej filozoficzną stroną tej dziedziny. Jej eksperymenty wkraczają na terytoria, które dotąd były tylko kwestią dociekań i spekulacji. Jej alchemia jest... inna... przekracza granice... Czy zatem jest to właściwa osoba, do której król może się zwrócić z prośbą o znalezienie przepisu na nieśmiertelność? Czy nie jest to równoznaczne z wyprodukowaniem kamienia filozoficznego? Czy na Albionie znajdzie pisma, o których słyszała? Ion, wielce zafascynowana tajemnicami "Wizji Zosimosa", przyjmuje zlecenie od króla, gdyż ma też własny cel, który dla własnego bezpieczeństwa powinna zachować w sekrecie... Wielu ludzi bowiem twierdzi, że pewne dziedziny alchemii powinny pozostać niezbadane...
Durholme wita je z otwartymi ramionami...
I tak też powitał nas Treasure Trap na pierwszym spotkaniu :)
Może najpierw wyjaśnię jak wygląda tydzień z Treasure Trap:
-> sobota - ADVENTURE - kto ma ochotę zagrać, zamienia się w swoją postać i po prostu rusza na przygodę w jakieś knieje w pobliżu Durham, gdzie MG już przygotował dla nich coś ciekawego :)
-> niedziela - WEAPON PRACTICE - przygotowanie do LARPów przez ćwiczenie walki wszelakimi rodzajami broni (zrobionych ze specjalnej pianki -> tu ukłon w stronę mojej kochanej drużynki ^_^ oraz Reseta, który również produkuje takie rzeczy ^_^)
-> poniedziałek - INTERACTIVE - gracze spotykają sie w specjalnie na tą potrzebę stworzonej tawernie, gdzie spędzają ze sobą czas... niestety mało spokojnie, bo grupa MG zawsze przygotowuje coś, co zaskakuje graczy... Wilkołaki, zombie, umarlaki, demony - wszyscy jakoś dziwnie kierują swe kroki akurat ku tej karczmie. Jakkolwiek, karczma nie spłonęła od kilku miesięcy, co podobno jest sukcesem... ^_^
W zeszły poniedziałek trafiłam właśnie na taki Interactive i byłam nim tak zachwycona, że przez cały tydzień przygotowywałam się do sobotniej przygody. Kupiłam kawałek materiału i uszyłam specjalną torbę dla alchemika. Zaopatrzyłam się w pergamin (hrebata i papier, oraz heater, którym można to szybko wysuszyć, działają cuda), kredę, buteleczki, różnego rodzaju składniki oraz specjalną czarę, którą dorwałam za parę pensów w jakimś sklepie - można ją włączyć i wtedy migota różnymi kolorami, co wygląda niesamowicie podczas tworzenia mikstur za pomocą alchemii.
Dziś był dzień przygody! Mój pierwszy w życiu LARP, w dodatku po angielsku, okazał się być ABSOLUTELY AWESOME!!! Bawiłam się świetnie i w dodatku uszłam z życiem, co jest nie lada wyczynem. Dowiedzieliśmy się, że jesteśmy pierwszą grupą żółtodziobów, którym udało sie przeżyć swoją pierwszą przygodę. Podobno od lat drużyna żółtodziobów zawsze ginie podczas pierwszej przygody ^_^
Ah właśnie, zapomniałam wspomnieć, że dzisiejsza przygoda była tylko i wyłącznie dla nowych osób, które chcą dołączyć do grona TT :) Zostaliśmy wyprowadzeni w las poza Durham... Ciężko wyliczyć wszystkie potwory i problemy jakie stanęły nam na drodze. Bandyci, mutanci, dzikie zwierzęta, zasadzki.. Mnóstwo walki, mnóstwo negocjacji, targowania się, kombinowania, odkrywania prawdy... i mnóstwo alchemii!! REWELACJA!!
Na początku myślałam, że gram zupełnie nieużyteczną postacią. W walce wymiękam, bo nie jestem w tym w ogóle wyszkolona, a do obrony mam tylko dwa sztylety. I co ja mogę jak wylatuje na mnie jakiś mutant z ogromnym mieczem i potworną, siejącą zniszczenie i śmierć zmutowaną kończyną? Oczywiście, schować się za plecami wojowników z drużyny ^_^ Niemniej, miałam poczucie bycia bezużyteczną postacią, aż do momentu, gdy ktoś potrzebował mikstur leczniczych. Potraktowana nieco jak przedmiot do produkcji mikstur (drużyna złożyła zamówienia a potem pogrążyła się w rozmowie) przyklękłam na boku i otworzyłam torbę. Wyjęłam pergamin i zaczęłam na nim kredą kreślić kręgi transmutacyjne (tak Oru-chan - KRĘGI ^_^), wyjęłam składniki i zmieszałam je w czarce. Gdy czara postawiona na kręgu zaczęła migotać, drużyna nagle zamilkła... Wszyscy zbiegli się dookoła mnie i zaczęli obserwować co robię, wydając z siebie co chwilę odgłosy zdumienia i fascynacji. Nagle poczułam się jak ważny członek drużyny...
A na dowód tego, że moja alchemia na prawdę zrobiła wrażenie na ludziach... wygrałam pintę piwa w konkursie na najlepszą postać ^_^ Nagrodę przyznano za najlepszy zestaw alchemika i najbardziej fascynującą alchemię ever - a w głosowaniu brali udział gracze, mistrzowie gry i potworki ^_^
Pod koniec każdej przygody odbywa się głosowanie - wybierany jest najlepszy gracz, najlepszy potwór i najlepszy 'inny'. Ostatnia kategoria zawiera w sobie wszystko, co nie pasuje pod dwie pozostałe kategorie. Dziś nagrodę dostała pewna starsza pani z wnuczką, która przechodząc koło naszego wracającego z przygody, wyprzebieranego grona uzbrojonego po zęby powiedziała do dziewczynki: "Look! We came to the forest to meet special people!!" :D
Eh! BYŁO CUDOWNIE :)
Jutro WEAPONS PRACTICE :) Już nie mogę się doczekać :)
Pozdrawiam Was serdecznie z magicznego Durholme :)
Ion, alchemik na usługach króla