sobota, 24 października 2009

Disastrous dancing




Eh, czekają mnie dwa przepiękne dni w domu... musiałam zrezygnować z odgrywania potwora w Treasure Trap, jutro opuszczę Weapons Practice, przepadło też ceilidh... A wszystko przez to, że... skręciłam nogę :/

I tutaj opowieść dedykuję obu Olom S. (^_^), które sobie wesoło tańcują w takt irlandzkiej muzyki :)

Wyjeżdżając z Polski wrzuciłam do walizki baletki irlandzkie, w nagłym olśnieniu, że jadę na Albion, gdzie powinno być mnóstwo okazji do tańca :) Tuż po przyjeździe do Durham oczywiście od razu trafiłam na ceilidh :) Trochę później trafiłam na Fresher's Fair, gdzie reklamowały się różne student societies - wśród nich Caledonian Society. Jak tylko usłyszałyśmy z Zosią, że będą prowadzić warsztaty tańca szkockiego, zapisałyśmy się z wielkim entuzjazmem :) Pozostało nam czekać na wiadomość o pierwszym spotkaniu...

I owa wiadomość pojawiła się na moim mailu w tym tygodniu. W czwartkowy wieczór z baletkami w torebce i uśmiechem na twarzy stawiłam się o godzinie ósmej wieczorem we wskazanym miejscu (Durham Students Union - Fonteyn Balroom). Zaczęło napływać morze ludzi i zrobiło się lekkie zamieszanie... Uciekłam gdzieś na bok i dyskretnie zmieniłam buty. Z lekkim zdenerwowaniem wypatrywałam, czy ktoś nie zacznie robić tego samego co ja, ale niestety czekał mnie głęboki zawód... Byłam jedyną osobą, która zmieniła buty... A gdy grupa ludzi, którzy mieli prowadzić spotkanie i uczyć nas tańczyć, wyszła na środek, serce niemal zamarło mi z przerażenia... Niektórzy z tych ludzi mieli na sobie ciężkie buciory (dla porównania wyobraźcie sobie glany). W trakcie tańca, jeśli ktoś się pomyli i na ciebie wpadnie albo cię kopnie albo nadepnie na stopę, to takimi butami można zrobić krzywdę... Z lekkim strachem popatrzyłam na moje baletki i na balerinki kilku dziewczyn stojących obok... No cóż, miejmy nadzieję, że będzie ok.

Ale nie było...

Comhlan mnie rozpuścił tym, że przyzwyczaiłam się do dyscypliny i ładu podczas tańca. Przyzwyczaiłam się też do tego, że oprócz układów uczymy się też przede wszystkim kroków. Wiem, że podczas ceilidh zazwyczaj się po prostu chodzi według układu, bo nie wszyscy znają kroki, ale wtedy przynajmniej się liczy do rytmu i chodzi się do rytmu. A tutaj, o zgrozo, nikt nie przejmował się ani krokami ani rytmem. Każdy robił co chciał, chodził jak chciał, tylko trzeba się było trzymać układu... a chwilę później odkryłam, że i układu nikt się nie trzyma zbyt ściśle. Mylili się nawet prowadzący. Rezultat był taki, że nikt nie wiedział gdzie ma iść, co ma robić, pół setu było o kilka kroków do przodu, inna część setu miała opóźnienie, a tak w ogóle to zaczęliśmy jakieś dwa takty za późno i wszystko generalnie było nie pod muzykę. Ludzie wpadali na siebie, nie mieli pojęcia gdzie mają iść, a prowadzący, którzy co pewien czas nagle zjawiali się koło jakiegoś setu, tylko nas źle "poprawiali" bo myliły im się strony setu... Takiej masakry już dawno nie widziałam...

A na dobitkę po tym wielkim rozczarowaniu miałam jeszcze specjalną niespodziankę:
Podczas tańca zostałam wepchnięta przez jednego z prowadzących na schody... Moja kostka wydała z siebie okropne trach i odmówiła dalszej współpracy. Ale bardziej niż fizyczny ból, zabolało mnie zachowanie kochanych angoli, z którymi tańczyłam prawie całe spotkanie. Krzyknęłam do ludzi z setu "skręciłam kostkę, nie dam rady tańczyć". Popatrzyli na mnie dziwnie i... kontynuowali. W tym mój partner zaczął mnie ciągnąć w dół setu. Musiałam dopiero skończyć układ (partner ani razu nie zareagował na powtarzane bez ustanku "skręciłam kostkę"), żeby móc kulejąc odczłapać na bok i usiąść. Generalnie, mój partner miał mnie kompletnie w nosie, jak bym była niewidzialna. Tak samo dla ludzi z setu nagle stałam się powietrzem, jakby mnie tam w ogóle nie było.

Obolała, wściekła i rozczarowana wróciłam do domu. Więcej z tymi półgłówkami nie tańczę!

Eh, tak, musiałam przyjechać do UK, żeby dowiedzieć się, że w Polsce lepiej tańczy się tańce szkockie i irlandzkie niż tutaj...

Przy okazji przesyłam serdeczne pozdrowienia dla Comhlanu i zeszłorocznych kursantów, z którymi spędziłam na prawdę wspaniałe chwile. Już nie mogę się doczekać powrotu do Polski, żeby znów Was zobaczyć i wreszcie porządnie sobie potańczyć :)

poniedziałek, 19 października 2009

MEAT IS A NIGHTMARE

AH! Przypomniałam sobie jeszcze kilka ciekawostek, o których chciałam Wam wspomnieć. Ze względu na to,że nie pasują zupełnie do poprzedniego posta, postanowiłam o tym napisać w nowym (ale proszę, przewińcie stronę w dół i najpierw przeczytajcie o katedrze, dziękuję ^_^)

Kilka dni temu w nocy odbyłam pierwszą dłuższą rozmowę z Peterem. Hm, Peter zwykle nie jest zbyt rozmowny i raczej unika kontaktu, ale jak tylko odkrył, że można ze mną podyskutować na całkiem ciekawe tematy, to zaczął się nagle odzywać. Tą noc przesiedzieliśmy z Peterem i Mariyą w salonie dyskutując o psychologii i psychoanalizie. Dowiedziałam się, że Peter studiował przez pewien czas psychologię (ale to rzucił, bo mu się nie podobało). Zaczęłam z niego wyciągać różne informacje. Dyskutowaliśmy o psychoanalizie z czego przeszliśmy na różne rodzaje terapii i doszliśmy aż do hipnozy kurczaków... XD Tak, według Petera kurczaki hipnotyzuje się obracając je kilkakrotnie w powietrzu.
Krysia: "I co taki kurczak wtedy robi?"
Peter: "Siedzi zahipnotyzowany"
Krysia: "Iiii.... co? Hipnotyzer coś z nim robi?"
Peter: "Nie, kurczak po prostu siedzi"
Krysia: "to skąd wiadomo, że jest zahipnotyzowany?"
Peter: "Bo się nie rusza"
Krysia: "Hm, ja mam chorobę lokomocyjną, jakby mnie ktoś tak pokręcił jak tego kurczaka to też siedziałabym dobrą chwilę na ziemi bez ruchu zanim odzyskałabym przytomność."
Peter w odpowiedzi bardzo subtelnie zmienił temat XD

Nie pamiętam dokładnie jak, ale w końcu doszliśmy do tematu snów i oczywiście do rozmowy o koszmarach. Peter oznajmił, że nie miewa koszmarów odkąd został weganinem. Odpowiedź na moje pytanie co to ma ze sobą wspólnego, była krótka i jak dla niego oczywista:
"Mięso to koszmar."
A odpowiedź na pytanie dlaczego mięso to koszmar, była jeszcze bardziej oczywista:
"Bo mięso to koszmar."

A propos mięsa i koszmarów... Dziś wróciliśmy do tego tematu podczas przygotowywania obiadu w kuchni. Zapytałam Petera dlaczego został weganinem, co zaowocowało tym, że jako przyszły profesor musiałam udzielić Peterowi bardzo ważnego wykładu.
Peter: "Bo wiecie, jak usłyszałem, że zabijają te biedne krowy, żeby dostać mleko, to pomyślałem że jest to okropne. To zabijanie, to cierpienie, musiałem zostać weganinem."
Krysi opadła szczęka, ale wolała się upewnić - "Zabijają krowy, żeby dostać mleko? Masz na myśli mleko czy mięso?" (przy tutejszym akcencie słowa 'milk' i 'meat' brzmią podobnie, więc wolałam sprawdzić, czy się nie przesłyszałam)
Peter: "Mleko"
Krysia: "Mleko? Na pewno mleko, a nie mięso?"
Peter: "No zabijają krowy żeby dostać mleko. Nie wiedziałaś o tym?"
Krysia [powstrzymując się od wybuchu śmiechu i przybierając poważną minę]: "Peter, nie trzeba zabijać krowy, żeby dostać mleko"
Peter [zdezorientowany]: "jak to nie?"
Krysia: "Nikt nie zabija krowy, żeby dostać mleko. Popatrz na to ile mamy mleka w sklepie, wiesz ile krów trzeba by było zabić? Krowę się doi i wtedy jest mleko"
Peter [wciąż zdezorientowany i coraz bardziej nieufny]
Krysia: "Nieraz widziałam jak ktoś doi krowę. Właściwie to krowę nawet trzeba doić, żeby jej ulżyć. Jeśli krowa nie będzie wydojona to będzie ją to bolało. O, tak samo jest z kozami! Kozy też się doi żeby mieć mleko kozie. Nie trzeba ich zabijać."
Peter: [bardzo szybka riposta, niezwykle na temat] Nie lubię kóz!
Krysia: "Eh, w każdym razie - zastanawiałeś się kiedyś dlaczego w języku angielskim macie czasownik taki jak "doić"? Mówi się "doić krowę", a nie "zabić krowę". Myślałeś kiedyś nad tym? Już sam wasz język sugeruje, że krowy się nie zabija, żeby móc się napić mleka. Krowę się DOI!!"
Peter [po chwili namysłu dochodzi do wniosku, że użyłam przekonujących argumentów; wtedy ze zrozpaczoną miną oznamnia] "OSZUKANO MNIE!!"

HEHEHEHE XD Mieszkać z Anglikiem pod jednym dachem to na serio frajda XD

Pozdrawiam Was wszystkich serdecznie, a zwłaszcza tych, którzy właśnie siegaja po szklankę mleka :D
Całusy,
Krysia


P.S. Mogę się też pochwalić, że dokonałam niemożliwego... Nawiązałam kontakt ze Stellą! (Tak Zoś, z aspołeczną Stellą :D) Nie dość, że pogadałyśmy dzisiaj dość długo, to Stella zaczęła jeszcze odzywać się z własnej inicjatywy jak tylko na siebie gdzieś wpadniemy :) I nawet usłyszałam od niej "Miło mi się z Tobą rozmawiało!" ^_^

CANDLELIGHT IN THE CATHEDRAL

Noc. W ciemnościach słychać szelest liści pod naszymi stopami oraz szum rzeki po prawej stronie. Jeden krok w prawo i wpadnę do lodowatej wody...

Przede mną w mroku poruszają się sylwetki ludzi szukających drogi w ciemności. Każdy ściska w dłoni małą świeczuszkę, którą bezskutecznie stara się oświetlić sobie drogę. Obracam się za siebie. W ciemności widzę ciągnącą się daleko linię uformowaną z drobnych, migoczących światełek.

Ksiądz nie zważając na nikogo mknie do przodu. Szczęściarz ma na głowie latarkę i w dodatku zna drogę niemal na pamięć. My potykamy się co chwilę w ciemnościach, nie mając pojęcia gdzie jesteśmy i co mamy pod nogami. Każdy stara się iść dokładnie tą samą drogą co jego poprzednik, którego plecy wyłaniają się z mroku kilka metrów przed nim. Choć nasze myśli powinny być skierowane ku bardziej pobożnym sprawom, modlimy się w duchu oby tylko nie wpaść do płynącej obok rzeki. Kto wie, może koryto zaczyna się 5 centymetrów od twojej nogi?

W takiej niezwykłej atmosferze dotarliśmy aż na most pod katedrą. Tutaj wszyscy z ulgą kąpali się w świetle latarni. Horągiew z godłem Catholic Society poszła w końcu górę, na co ksiądz z kościoła Św.Cuthberta uśmiechnął się promiennie (co czyni niezwykle często). Po drugiej stronie mostu widzieliśmy kłębiące się morze ludzi ze świeczkami. Wkrótce i my mieliśmy dołączyć do tej specjalnej Candleligh Procession.

Po chwili oczekiwania na maruderów wyłaniających się z mroku, przekroczyliśmy wreszcie most i dołączyliśmy do tłumu powoli wspinającego się po drodze prowadzącej do Katedry. Trzymałam się blisko Mariyi oraz Toma (poznanego podczas przedzierania się przez ciemność). Przeszliśmy tunelem pod bardzo ciekawie wyglądającym budynkiem i znaleźliśmy się na tyłach katedry. Skwerek. Kolejny tunel. I stanęłam jak wryta...

Właśnie znalazłam się w HOGWARCIE!!!

Pamiętacie te przepiękne krużganki otaczające plac pokryty zieleniutką trawą - ten korytarz w krórym Snape dorywa Harrego i Rona w pierwszej części filmu, i ten którym chłopcy biegną na lekcję transmutacji gdy są spóźnieni? ten korytarz otaczający trawnik na którym Ron rzuca niefortunne ślimacze zaklęcie? Ten plac przez który Harry idzie zimą trzymając Hedwigę na wyciągniętym ramieniu?
Właśnie TAM się znalazłam...
Nocą, ze świecą w dłoni... i dwojgiem ludzi, którzy dostali ataku śmiechu jak zobaczyli moją minę jak sobie uświadomiłam gdzie jestem :D

Niestety: 1) nie miałam ze sobą aparatu, 2) na terenie katedry obowiązuje surowy zakaz fotografowania.

Ale udało mi się wygrzebać w internecie kilka zdjęć, które mogę Wam pokazać:

Wciąż nie mogę w to uwierzyć...

Niemniej, nie był to koniec wrażeń dzisiejszego wieczoru...

Przekroczyliśmy wrota katedry... wewnątrz panował mrok i widać było tylko przemieszczające się między ogromnymi kolumnami światełka trzymane przez ludzi. Gdy weszłam, poczułam się jakbym znalazła się tu conajmniej kilkaset lat wcześniej. Stawiałam niepewne kroki w ciemnościach, przed sobą mając ciemną sylwetkę gotyckiej chrzcielnicy, otoczoną wieńcem ludzi ze świeczkami. Z głębi katedry dobiegał mnie śpiew, zupełnie jakby za masywnymi kolumnami ukrył się chór aniołów, które miały nam pomóc w zbliżeniu się do Boga tego wieczora.

Ciemność.

Masywne kolumny biegnące wzdłuż nawy, którą kroczyłam ku miejscu zgromadzenia.

Morze migocących światełek - w którym się w końcu zatopiłam.

Z ciemności dobiegł nas głos. Dean katedry wygłaszał krótkie przemówienie. Tuż po nim jeden z pracowników katedry podszedł do mikrofonu. Zaproponował nam krótką opowieść o katedrze. Gdy wspominał jakieś konkretne miejsce, mrok powoli przeradzał się w jasność, gdy ktoś włączał światła architektoniczne w odpowiedniej części katedry. Najpierw rozświetlono nawę, byśmy mogli podziwiać ogromne, pięknie zdobione kolumny. Potem znów ogarnął nas mrok a w oddali światło wyłoniło z mroku sylwetkę ołtarza...

Sposób w jaki pokazano nam katedrę na zawsze pozostanie w mej pamięci. Gdy pozwolono nam spokojnie przechadzać się przez jakiś czas po katedrze nie mogłam oderwać oczu od jej skarbów. Moje nogi poniosły mnie jednak bardzo szybko w dwa bardzo ważne miejsca...

Nawet teraz nie mogę uwieżyć, że na prawdę tam byłam...

Grób świętego Cuthberta... Przede mną ogromna kamienna płyta z napisem "Cuthbertus". To jest miejsce gdzie pochowano świętego Cuthberta, biskupa Lindisfarne, patrona Northumbrii. To jest miejsce, gdzie spoczywa najbardziej znany staroangielski święty. Ile muszę mieć szczęścia, żeby tu stać? Ja, zupełnie nic nie znacząca polska dziewczyna, która przypadkiem zaczęła sie fascynować staroangielskim i teraz chce się w tym specjalizować... ja trafiłam na Erasmusa właśnie w miejsce gdzie pochowali świętego Cuthberta? Czy to może być zbieg okoliczności? Czy to może być przypadek?

Ale moje kroki poniosły mnie szybko w kolejne miejsce... Jak we śnie przemierzałam katedrę, żeby dojść na drugą stronę, do Lady Chapel... Wślizgnęłam się przez dzrzwi i stanęłam z boku, przysłuchując się słowom księdza, który odprawiał krótkie nabożeństwo dla zgromadzonych. Moje oczy szybko odnalazły to, po co tu przyszłam...

Grób Bedy Venerabilisa!

Prosta ciemna bryła grobowca. Cztery świece dookoła. Wyryte na płycie litery układające się w imię świętego, ukazały się moim oczom dopiero, gdy udało mi sie podejść do grobowca po zakończeniu nabożeństwa.

Moi przyjaciele postanowili wyjść razem z tłumem ludzi wylewającym się z Lady Chapel do wnętrza katedry.

Po chwili zostałam zupełnie sama... Stojąc przed grobowcem czcigodnego Bedy. Zrobiłam znak krzyża, by pomodlić się nad grobem... ale zupełnie brakło mi słów... Co powinnam mu powiedzieć? O co się modlić do świętego?
Opowiedzieć mu o studentach którzy nieustannie o nim słyszą, gdy są na pierwszym roku? Może powiedzieć mu o tym, że na uniwersytecie zajmujemy się staroangielskim? Że staramy się zachować w pamięci coś, co jego rodacy powoli odsuwają w zupełne zapomnienie? O naszych konferencjach? O naszych planach na przyszłość?

Czy to co robimy sprawiłoby, że Beda, który tak kochał naukę, uśmiechnąłby się?
Czy nasza pasja byłaby mu choć trochę miła?

Mam nadzieję, że moja modlitwa i pocałunek złożony na grobowcu wzruszy choć odrobinę serce świętego Bedy i sprawi, że spojrzy on przychylnym okiem na staroanglistów z naszego koła i wybłaga nam pomoc u Boga, gdy tylko będziemy się borykać z przeciwnościami losu. Miejmy nadzieję, że ten, który tak bardzo kochał naukę, pomoże nam prowadzić udane życie naukowe związane z tą dziedziną, którą tak bardzo kochamy.
Droga Dario, mam nadzieję, że Beda pomoże nam w realizacji planów na przyszłość, które już od jakiegoś czasu knujemy :) Po spotkaniu z Bedą i Cuthbertem nie mam już najmniejszych wątpliwości, że to jest ścieżka, którą chcę w życiu wybrać :)


Jak widzicie życie jest splotem nieprzewidywalnych zdarzeń. Będąc na pierwszym roku zafascynowałam się staroangielskim, z pasją słuchałam wykładów z literatury, brnęłam przez gramatykę i tłumaczenie tekstów po staroangielsku... O Bedzie słyszałam na każdym kroku... Czy kiedykolwiek pomyślałam, że pewnego dnia stanę nad jego grobem?
Nigdy...

Zycie spełnia marzenia, których nawet nie odważamy sobie wymarzyć :)

Choć przez pewien czas poddałam to w wątpliwość, teraz powtórzę raz jeszcze coś, co powiedziałam w lipcu 2006 roku:
"marzenia się spełniają"


^_^

niedziela, 18 października 2009

ADVENTURE IN DURHOLME


Moi drodzy :)

Bardzo przepraszam za ten potwornie długi okres milczenia (O Boże, to aż 10 dni? 0.0). Na głowie miałam strasznie dużo spraw i zabierałam się kilkakrotnie do pisania posta, ale nieustannie coś się działo odciągając mnie od pisania.

Przede wszystkim dobiło mnie załatwianie wszelakich spraw. Żygam już po prostu administracją i problemami nieustannie wyrastającymi spod ziemi (a w tym tygodniu UJ najbardziej mi dał w kość).

Dzisiaj miałam cudowny dzień, ale żeby Wam o nim opowiedzieć muszę chyba najpierw streścić to, co się działo przez ostatnie 10 dni. Hmm... Aby było to jak najbardziej przejżyste, postanowiłam zrezygnować z przedstawiania wydażeń w sposób chronologiczny, a w zamian przedstawić Wam wszystko w zwięzłych punktach (w miarę możliwości).

Oto co się działo:

JAGIELLONIAN CRAP

Hm, czy ja przypadkiem nie wspomniałam o tym jak to okropnie zorganizowany jest uniwersytet w Durham? i że stanowczo wolę nasz uniwerek? Następnym razem muszę bardziej uważać na to, co piszę.

Otóż, w zeszłym tygodniu kilka dni zeszło mi na korespondowaniu z profesorami z naszej Alma Mater w sprawie sposobu zaliczania przedmiotów i nadrabiania materiału podczas mojej nieobecności. Niektóre osoby były po prostu jak do serca przyłóż i czułam, że mój wyjazd jest czymś wyjątkowym. Niestety, zdarzyli się i tacy (z grzeczności nie będę wymieniać nazwisk), którzy nie omieszkali mnie skrytykować, wypomnieć, że nie mam co liczyć na e-learning (tutaj: zupełnie źle zrozumiana prośba o przesłanie dostępnych materiałów). Wyrazili swoje niezadowolenie z utrudnienia jakim jestem dla nich oraz tego jak niesprawiedliwy jest mój wyjazd w porównaniu z sytuacją biednych studentów w Polsce, którzy muszą się ciężko naharować na zaliczenie. Eh... Najadłam się nerwów, ale to był dopiero wierzchołek góry lodowej gdyż...

Najwięcej problemów okazała się sprawiać psychologia. Nagle okazało się, że warunkiem zaliczenia ćwiczeń jest OBECNOŚĆ na nich. Hm... czy ktoś poza mną widzi, że jest to, delikatnie mówiąc, niewykonalne? Zaproponowano mi zaliczanie przedmiotu w przyszłym roku (niewykonalne - bo przecież w tym roku kończę licencjat, a magisterka to osobny tok studiów) lub zaliczanie psychologii w Durham (też niewykonalne - a) podpisałam już learning agreement i nie można go było do niego dodać żadnego przedmiotu, b) nasze kochane IFA ma podpisaną umowę tylko i wyłącznie z English Department i i tak nie mogłabym wziąć przedmiotu z wydziału psychologii). Stanęłam więc przed sytuacją całkowicie abstrakcyjną i z ledwie odrobinką nadziei posłałam maila do prowadzących, w którym wytłumaczyłam jak wygląda moja sytuacja. NA szczęście prowadzące zachowały się bardzo wyrozumiale, za co z całego serca im dziękuję, i po kilku dniach nerwowego oczekiwania na odpowiedź zostałam poinformowana, że dostaję pozwolenie na zaliczanie przedmiotu mimo nieobecności. O formie zaliczenia zostanę poinformowana w przyszłym tygodniu.

Uff... Kamień z serca. Niemniej, to przez długi czas spędzało mi sen z powiek. Na szczęście z większością tego świństwa już się uporałam.

(A tak a propos przeszkód przy pisaniu - Peter i Stella przed chwilą zrobili inwazję i zarządali przeniesienia łóżka do pokoju Stelli XD Eh, nosili się z tym przez cały tydzień i musieli wybrać akurat dziś, kiedy jestem zmęczona i poobijana po całodniowym uganianiu się za mutantami w lesie [o czym napiszę, ale nieco niżej] Tak więc, godzinę później mogę kontynuować pisanie posta:)

WYKŁADY

Wreszcie zaczęło mi się tutaj życie akademickie!!! (a nie studenckie, które już doprowadzało mnie do szaleństwa!). Pierwsze wykłady były wspaniałe (niestety tego samego dnia, którego się zaczęły i bardzo chciałam Wam o tym napisać zaczęły się u nas problemy z netem - o czym nieco więcej trochę niżej).

Semestr zaczęłam wykładem z Old Norse, czym byłam niezwykle podekscytowana. Po pierwszym wykładzie wróciłam do domu ściskając nowiutką kopię "A New Introduction to Old Norse" oraz "Vafūruđnismál".

Znalazłam nawet fragment posta napisanego tamtego dnia w notatniku (bo internet oczywiście nie działał):

"Muszę się z Wami podzielić moją nieziemską wprost radością :) Dzisiejszy dzień był po prostu cudowny :)
Zacznijmy od tego, że dziś wreszcie zaczęły się wykłady. Semestr rozpoczął się oczywiście od OLD NORSE :) Doktor Ashurst, który prowadzi ten przedmiot, jest niesamowitym człowiekiem. Całkowicie pochłonięty przez swoją dziedzinę, bardzo optymistyczny i otwarty na ludzi :) Jako Erasmusi cieszyliśmy się jego wielkim zainteresowaniem. Powitał nas na uczelni, powiedział jak bardzo się cieszy, że wybrałyśmy akurat jego zajęcia. Z każdym trochę porozmawiał, wypytał o Polskę, o to skąd pochodzimy. Wiedział nawet gdzie jest Beskid Wyspowy, co bardzo mnie zaskoczyło :)"

Dr Ashurst jest niesamowitym wykładowcą. I bardzo wymagającym - nie zważając na to, że nie znamy staronorweskiego ani trochę, już na pierwszych zajęciach zadał nam do tłumaczenia 18 wersów poematu "Þrymskviða".

Zero wprowadzenia do gramatyki, zero słownictwa, zero jakiejkolwiek znajomości staronorweskiego. Po prostu siadasz, masz przed sobą tekst, który jest dla ciebie zlepkiem niezrozumiałych słów... Które słówko kurcze flak jest czasownikiem? Po kiego tutaj jest to słówko, skoro nie ma funkcji gramatycznej? Omg, czy to jest rzeczownik? I przede wszystkim: Jak to się cholera jasna czyta???? Ktoś to potrafił wymówić?

Po pierwszej reakcji na poemat zaczyna się praca... która zamienia się w narkotyk. 'Super, ta konstrukcja jest rewelacyjna! O! Ale świetny kenning! Omg, przetłumaczyłam już dwie linijki!'. Po chwili pracy z poematem miałam z tego taką frajdę, że nawet nie zauważyłam jak mijają trzy godziny. Dopijając resztki zimnej herbaty postawiłam kropkę po ostatnim zdaniu i zamarłam z wrażenia patrząc na leżącą przede mną kartkę... Przed sobą miałam gotowe tłumaczenie 18 pierwszych linijek poematu "Þrymskviða"! Przetłumaczyłam fragment poematu w języku, którego w ogóle nie znam! GEA! "HIGE SCEAL THE HEARDRA...." (ok, ok, nie będę zaczynać o staroangielskim).

Podsumowując, nauka tutaj zaczyna wyglądać fascynująco! Teraz wyglądam kolejnych zajęć z tygodnia na tydzień! Już nie mogę doczekać się wtorku!

Ah, właśnie... Teraz ciekawostka dla polskich studentów, która zapewnie wprawi Was w zdumienie vel rozśmieszy, tak jak mnie :)

Po pierwszych zajęciach z Old Norse podeszłam do wykładowcy, żeby zapytać o pewne podręczniki do staroangielskiego, które mnie interesowały (a wiedziałam, że Ash też się tym zajmuje). Usłyszawszy moje pytanie doktor przeraził się i dał mi wielce ważną dla niego radę:
"Wolałbym, żeby Pani się tym nie zajmowała teraz, a żeby skupiła się Pani na moim przedmiocie. Przecież nie starczy Pani na to czasu."

Słysząc to miałam ochotę się roześmiać. W Durham mam w ciągu tygodnia całe cztery godziny wykładów (każdy wykład trwa 50 min - choć według planu trwa godzinę, to wykład zaczyna się 5min później, ze względu na ludzi, którzy mogą się spóźnić, i kończy się 5min wcześniej, aby ludzie nie spóźnili się na następne wykłady). Wykłady mam tylko we wtorek i piątek, i to wszystko są tylko trzy przedmioty. Całą resztę reszte tygodnia mam wolną! Wolną! Heh, w Polsce miałam zajęcia codziennie od rana do wieczora, kilkakrotnie razy więcej nauki, więcej przedmiotów, i przy tym wszystkim dawałam radę jeszcze zajmować się staroangielskim. A teraz, w luksusowych warunkach, radzi mi się powstrzymywać się od zajęć dodatkowych, bo jeszcze broń Boże nie uda mi się wyrobić z pracą na zajęcia :D Oni tutaj stanowczo nie doceniają zdolności polskich studentów, a już tym bardziej Krysi :D
(Gdyby Ash dowiedział się, że zaliczam równocześnie semestr w Polsce to chyba umarłby na zawał serca :D Bo przecież według Anglików jest to niewykonalne :D )

BIBLIOTEKA I BIBLIOFIL

Biblioteka w Durham jest po prostu CUDOWNA! Proszę ją wpisać na listę jako ÓSMY CUD ŚWIATA!!

Gdy tylko moja Campus Card została aktywowana natarłam na bibliotekę. Zapisałam się na specjalną wycieczkę po bibliotece, żeby poznać jej tajniki. Musiałam podtrzymywać moją biedną szczękę, bo jeszcze by mi całkowicie wypadła jak rozdziawiałam ją ze zdumienia... Biblioteka po której można sobie od tak chodzić i szperać w książkach!

Oczywiście od razu rzuciłam się na komputer, przegrzebałam katalog, latałam po bibliotece z piętra na piętro, szukając numerków książek... I wróciłam do domu z górą książek :) 10 książek jednego dnia! I jeszcze obsługa biblioteki, którą zapytałam o limit książek, przepraszała mnie, że ze względu na to, że jestem Erasmusem, mogę pożyczyć tylko 20 książek (o Niebiosa!) a nie 30 XD Tu szczęka zaiste mało nie wypadła mi z zawiasów - u nas w instytucie jest się ściganym za trzymanie w domu pięciu książek na raz... (chyba, że jest się Krysią XD )

Ale jeśli chodzi o biblioteczne cuda to:
1. Książki pożycza się i oddaje za pomocą specjalnych maszyn, przez co bibliotekarze nie muszą się tym zajmować bo studenci obsługują się sami, dlatego też:
2. Biblioteka jest otwarta od 8:00 do PÓŁNOCY!!! Tak! Do północy!!!
3. Kryś wygrzebał w bibliotece następujące pozycje i mało nie umarł ze szczęścia:
"The Return of the Vikings: The Battle of Maldon 991"
"The Battle of Maldon: Fiction and Fact"
Dwie książki na temat mojego ukochanego poematu! Nie eseje! KSIĄŻKI!! Calutkie o "The Battle of Maldon"!
I jeden gość jest nawet bardziej rąbnięty niż ja - drzewo rodowe Byrhtnotha ma dwie osoby więcej! Dwie osoby, których mnie nie udało się znaleźć! Argh! Poległam XD Jak mogłam nie znaleźć żony i dziecka Thurstana! Argh!
Ale chylę czoła przed autorem :D

Heh... Opłaca się grzebać w dziale archeologii, żeby znaleźć takie perełki :D

Oczywiście po mojej wizycie w bibliotece zniknęłam dla świata na długi czas, bo nie widziałam nic spoza sterty książek i notatek na moim biórku :D


WORLD WIDE W(Ł)EB

Eh, niestety ostatni tydzień niemiłosiernie mnie prześcigał jeśli chodzi o internet. W te dni, kiedy działał, miałam strasznie napięty grafik i byłam poza domem calutki czas. Natomiast w te dni, w które siadałam przy klawiaturze, nagle wszystko zaczynało się psuć. Najpierw wysiadł net na moim komputerze. Wszędzie w domu działał internet, a mój komputer nagle stwierdził, że się nie połączy i już. I tak stwierdzał każdego dnia po godzinie 12 aż do momentu, gdy uparta i wredna Krysia powiedziała dość i mimo oporu komputera zaczęła grzebać jeszcze głębiej niż dotąd - po całodniowej walce w końcu internet ruszył. Na cały jeden dzień, który starczył mi na odebranie poczty uniwersyteckiej, którą można tu przysypać człowieka (dziennie przychodzi tak z 12 maili, jak nie więcej).

Następnego dnia Peter nagle stwierdził, że jedzie do Londynu do kolegi. I oczywiście jak tylko jego wielmożność opuściła Durham, internet siadł w całym domu. Kataklizm, katastrofa i koniec świata, bo wszyscy potrzebują neta, a Petera nie będzie przez kilka dni... Hmm... I tu okazało się, że jestem jedyną osobą, która nie boi się grzebać, szukać i naprawiać. Instrukcję obsługi znalazłam dokładnie tam, gdzie podejrzewałam, że Peter będzie ją trzymał (czasem sama jestem przerażona własnymi zdolnościami!), poczytałam, pogłówkowałam, powciskałam kilka guziczków i voila! Wsztstko nagle zaczęło cudownie działać :) I mamy w nosie Petera, który bierze ze sobą komórkę i nie odbiera telefonów :P

POWRÓT PETERA

A właśnie, skoro już mówimy o Peterze... Z jego powrotem do domu (był na wakacjach w Indiach) była dość śmieszna historia...

Piątek, a właściwie już sobota, godzina 2 w nocy. Krysia, zmęczona całym dniem, była pogrążona w jakimś słodkim śnie (believe me or not, ale odkąd przyjechałam do UK koło północy robię się potwornie śpiąca... gdzie ta Krysia, która potrafiła bez problemu siedzieć do 3 w nocy?). A więc, Kryś błogo sobie śpi...
... gdy nagle do pokoju wpada przerażona Zosia. Dopiero po chwili dotarło do mnie co mówi. Ktoś stoi pod drzwiami i dobija się, żeby go wpuścić do środka. Momentalnie zerwałam się na nogi, bo z dołu zaiste doszedł mnie bardzo nerwowy dźwięk dzwonka.

Serce podeszło mi do gardła, bo w głowie zaczęły kłębić się czarne scenariusze, które tylko mnożyły się coraz bardziej wraz z każdym słowem Zosi. Podobno ktoś zaczynał majstrować przy drzwiach, a jak mu się nie udało zaczął przeraźliwie dzwonić. Zosia nie odważyła się otworzyć drzwi, więc ignorowała dzwonienie. Wtedy ktoś zaczął dobijać się do jej pokoju, stukając w okno (Zosia ma pokój na parterze, zaraz koło drzwi). Stan psychiczny Zosi był łatwy do odczytania z jej przeraźliwie bladej twarzy.

Nie dziwiłam się, bo sama się strasznie przeraziłam. Mieszkamy na ulicy, gdzie jest mnóstwo studentów. Właściwie prawie cała ulica to mieszkania studenckie. Codziennie w nocy, w conajmniej jednym mieszkaniu na ulicy jest jakaś impreza. Gdy siedzi się w pokoju Zosi, co pewien czas koło okna przechodzi grupa podpitych studentów. Zdażyło nam się, że już raz ktoś wieczorem pukał do drzwi i okazało się, że to podchmielony student, który pomylił adres. W ciągu dnia też kilka razy nieznajomi "mylili adres". Dlatego też, każdego wieczoru zamykałyśmy dzwi dodatkowo na łańcuch, aby móc bezpiecznie uchylić drzwi bez obawy, że ktoś wtargnie nagle do środka.

Niemniej, godzina druga, ktoś dobija się do drzwi a kilka mieszkań dalej jest balanga studencka... Byłyśmy przerażone. Dodatkowo w domu były same dziewczyny, i tylko my dwie byłyśmy na nogach...
Pukanie przerodziło się w walenie w drzwi, a dzwonienie w ciągły sygnał... Zosia, mając mnie za plecami, odważyła się spytać przez zamknięte drzwi:
"Kto tam?", a zza drzwi dobiegła nas odpowiedź: "Peter".
Wcięło nas obie, bo nie skojarzyłyśmy w ogóle o jakiego Petera chodzi. Pomyślałyśmy, że to jakiś podpity student dobija się do swoich współlokatorów. Ale Zoś zapytała: "Jaki Peter".
"No Peter. Eh, jakby to powiedzieć... Jestem właścicielem tego domu?"
Tu nas wcięło jeszcze bardziej, bo Petera spodziewałyśmy się dopiero za dwa dni. Według mojego kalendarza miał przyjechać w piątek, ale Jo (dziewczyna, która zajmowała się domem pod jego nieobecność) upierała się, że Peter przedłużył wyjazd do niedzieli i dopiero wtedy możemy się go spodziewać. Potem Jo nagle zniknęła i przez dwa dni gryzłyśmy się z tym, co mogło się z nią stać, bo nikt jej nie widział. Dopiero wtedy dowiedziałyśmy się od jednej lokatorki (Stella - Chinka, która unika kontaktu z nami za wszelką cenę i siedzi cały czas zamknięta w swoim pokoju), że Jo wspominała coś o powrocie do domu i najprawdopodobniej po prostu spakowała walizki i pojechała. Nikomu oczywiście nic nie powiedziała, nie zostawiła kartki, a nikt nie miał do niej ani telefonu ani maila. Ale już zaczynam się przyzwyczajać, że ludzie w tym domu po prostu tacy są.

Stoimy więc osłupiałe pod drzwiami. Jak tu faceta wpuścić do środka jak nikt nie ma pewności, że to on, bo nikt z nas go nie zna? (wszyscy starzy lokatorzy wyjechali, a w domu były tylko osoby, które wprowadziły się podczas pobytu Petera w Indiach).  Nie miałyśmy nawet zdjęcia, żeby sprawdzić czy to on. Niemniej, wpadłyśmy na pomysł i zadałyśmy Peterowi kilka pytań, na które tylko on mógł odpowiedzieć, co z wielkim oburzeniem zrobił. Po zweryfikowaniu tożsamości wpuściłyśmy Petera do jego własnego domu XD Hm, pierwsze spotkanie na żywo z naszym landlordem było więc bardzo ciekawe XD

Niemniej, Peter przeszedł nad tym faktem do porządku dziennego bardzo szybko i atmosfera jest teraz bardzo ciepła :) Mamy na prawdę sympatycznego, choć nieco ekscentrycznego landlorda :)

ZEW SOCIETIES..

... które z gracją Ktulu wciągają Cię mackami w swe sidła...
Ogromna liczba wszelakich kół, stowarzyszeń, grupek studenckich, na początku wygląda tu bardzo imponująco. Jest Film Society, Filmmakers Society, Folk Society, Scottish Society, Theatre Society, RPG society, Salsa society, Jazz society, Rock society, , Knitting Society (spotkania wyglądają następująco: ponad 30 osób siedzi i robi na drutach przez kilka godzin - większość ma problemy z osobowością, więc panuje tam prawie całkowite milczenie...), rowing society, christian union i christian society (najpierw można się pomylić, że to to samo society, ale potem okazuje się, że różnią się jak A i B)... i wiele, wiele innych... choćby stowarzyszenia wielbicieli kaczuszek, stowarzyszenie wielbicieli różu (yes, no mistake here ^_^), aerobic society (gdzie ludzie nie ćwiczą, ale oglądają nagrania z aerobikiem, żeby nauczyć się jak to się robi XD) i różne inne absurdy...

Po wielkiej Freshers Fair, na której prezentowało się każde, nawet najdrobniejsze stowarzyszenie, wydawało mi się, że udało mi się wyłowić te najbardziej interesujące grupy i zapisać się na ich listę mailingową.

W sobotę poszłam na spotkanie Film Society... Na FF bardzo miło gawędziło mi się z przedstawicielem filmowców. Był niezwykle zainteresowany moim dorobkiem artystycznym, sam się pochwalił co koło robi i oczywiście bardzo zachęcał mnie do wstąpienia w szereg filmowców z Durham. Z wielką nadzieją w sercu poszłam na pierwsze spotkanie. wiedziałam już, że grupa aktywnie zajmuje się kręceniem filmów i że ma WŁASNY SPRZĘT!! który mogą pożyczać członkowie stowarzyszenia :) Wiedziałam, że aktualnie kręcą coś co nazywają na codzień "Bond Movie" i z czego są bardzo dumni. Projekt brzmiał ciekawie...

Ale wystarczyła mi godzina z tymi 'filmowcami', żeby mieć ich serdecznie dość.! Cholibka jasna! Ci ludzie mają sprzęt, mają miasto, które jest rewelacyjne jeśli chodzi o settingi do filmu, mają ludzi, którzy chcą grać! I cholibka jasna nie wiedzą co z tym potencjałem zrobić!! Są tak zdezorganizowani, panuje wśród nich taki chaos... że normalnie złapałam się za głowę i byłabym wyrwała sobie chyba sporą część włosów, gdyby spotkanie trwało jeszcze 5min dłużej. Reżyser tego całego "Bond Movie" nie ma pojęcia o głównym plocie filmu - mylił się streszczając! i cały czas mówił, że "to jeszcze będzie zmienione" albo "Tego jeszcze nie dopracowaliśmy"!! Ludzie, pracujecie nad tym filmem już pół roku! Może byście się zdecydowali co kręcicie! Po trailerze od razu domyśliłam się, że obróbkę materiału ktoś robił w Adobe Premiere Pro, bo oczywiście nie dał sobie rady z szumami filmu przy zgrywaniu (co udało się obejść nawet mnie!). Cholibka jasna! Jak zobaczyłam zdjęcia z planu to aż mnie zazdrość wzięła, bo chciałabym mieć tyle sprzętu i tak wiele ludzi do pomocy przy filmie co oni! Ale jakby ktoś teraz zaproponował mi współpracę z tymi ciołkami, to stanowczo powiedziałabym: "NO, THANKS!"

W zeszłym roku dziewczyna, która była ich producentką (organizowała pracę na planie, spotkania, itd.itp.) skończyła studia i wyjechała. Przez to produkcja filmu miała dwumiesięczny przestój, bo ekipa się pogubiła w pracy (reżyser nie wie kto jest jego aktorami!!! Możecie w to uwierzyć? ARRRGH...).

Facet, który grał Bonda, wyleciał pod koniec roku ze studiów i tu też pojawia się podstawowy problem... co zrobić z główną postacią?

Masakra... Wysiedziałam tam godzinę i więcej do nich nie wracam!
(Jak ktoś ma ochotę oglądnąć czymś się Ci drodzy studenci zajmują to proszę bardzo: http://www.durhamstudentfilm.co.uk/blog/2009/10/08/trailers-from-freshers-fair/). Ja na prawdę wolę pracę z jedną kamerą, małą ekipą i krótkim scenariuszem... Jak wrócę do Polski to koniecznie muszę się czymś zająć! (jak rozumiem moi dwaj wspaniali aktorzy są gotowi do pracy? ^_^ )

Eh, tak więc okazuje się, że większość societies tutaj jest właśnie takim kompletnym marnotrawstwem czasu i pieniędzy... Właśnie! Zapomniałam wspomnieć, że każde society życzy sobie opłaty conajmniej 5 funciaków jak nie więcej za członkowstwo... zdzierstwo...

Niemniej, w tym morzu porażek znalazłam jedno society, któremu oddałam teraz swoje serce i aż trzy dni z mojego tygodnia.... ->

TREASURE TRAP!!!
(Zapraszam bardzo do zaglądnięcia na ich stronę: http://www.dur.ac.uk/treasure.trap/)

LARP -> Live Action Role Playing Games!! Oto co mnie wciągnęło :D
Treasure Trap mieni się najstarszą działającą bez przerwy grupą Larpową świata. TT zrzesza takie oszołomy jak ja, dla których bieganie po średniowiecznym mieście w przebraniu rodem z powieści fantasy jest jedną z najcudowniejszych rozrywek świata :) Nigdy wcześniej nie uczestniczyłam w LARPie, a po wizycie na dwóch konwentach miałam na to okropną ochotę! I proszę! Na Freshers Fair powitała nas zgraja ludzi w zbrojach i z ogromnymi mieczani w dłoniach :) Gdy tylko zaświeciły nam się oczy na widok broni, usłyszałyśmy: "Chcecie się przyłączyć?". Nie ma znaczenia, że nie ma się doświadczenia, nie ma znaczenia, że jest się obcokrajowcem, który nie zna połowy potrzebnego słownictwa... Każdy kto tylko ma chęć wziąć udział jest witany z otwartymi ramionami :)
Żeby było ciekawiej zostałyśmy powitane przez dziewczynę, która przedstawiła się jako: Arwen :) I jest to jej prawdziwe imię! A rodowód Arwen jest angielsko-walijsko-polski!!

Oczywiście bez wahania wpisałyśmy się z Zosią na listę :) I od razu zaczęłyśmy buszować po stronie TT w poszukiwaniu informacji o tworzeniu postaci :)

I tu coś dla mojej kochanej imooto, Oru-chan - gram ALCHEMIKIEM :D
Jak tylko zobaczyłam, że jest taka możliwość to nie miałam już wątpliwości kim zostanę :) Postanowiłyśmy też z Zosią zaznaczyć naszą 'inność' w stosunku do innych graczy, więc stworzyłyśmy postacie, które również są obcokrajowcami :)

[I tutaj mamy funny bit dla naszych kochanych anglistów z IFA ^_^ Read carefully!!]

Dobromiła (i.e. postać Krysi), podróżująca pod pseudonimem Ion (bo jej prawdziwe imię jest dla albiończyków niewymawialne), oraz Veridian (i.e. postać Zosi), pochodzą z the Kingdom of Cracovia, którym włada King Władysław the Noble oraz jego urocza małżonka Elfriede of Worms. Ion jest uczennicą królewskiego alchemika zwanego Świętosławem, natomiast Veridian pobiera nauki u zielarki Stamirii znanej dla niektórych pod pseudonimem 'Falcon'. Obie zostały wysłane do miasta na Albion z bardzo ważnymi misjami do wypełnienia...
Królowa cierpi na pewną dolegliwość, której nie może zdradzić swym poddanym. Czy Veridian znajdzie na Albionie składniki leku, który pomoże królowej?
Ion, niezwykle uzdolniona uczennica Świętosława, od dawna interesowała się historią alchemii i bardziej filozoficzną stroną tej dziedziny. Jej eksperymenty wkraczają na terytoria, które dotąd były tylko kwestią dociekań i spekulacji. Jej alchemia jest... inna... przekracza granice... Czy zatem jest to właściwa osoba, do której król może się zwrócić z prośbą o znalezienie przepisu na nieśmiertelność? Czy nie jest to równoznaczne z wyprodukowaniem kamienia filozoficznego? Czy na Albionie znajdzie pisma, o których słyszała? Ion, wielce zafascynowana tajemnicami "Wizji Zosimosa", przyjmuje zlecenie od króla, gdyż ma też własny cel, który dla własnego bezpieczeństwa powinna zachować w sekrecie... Wielu ludzi bowiem twierdzi, że pewne dziedziny alchemii powinny pozostać niezbadane...
Durholme wita je z otwartymi ramionami...

I tak też powitał nas Treasure Trap na pierwszym spotkaniu :)
Może najpierw wyjaśnię jak wygląda tydzień z Treasure Trap:
-> sobota - ADVENTURE - kto ma ochotę zagrać, zamienia się w swoją postać i po prostu rusza na przygodę w jakieś knieje w pobliżu Durham, gdzie MG już przygotował dla nich coś ciekawego :)
-> niedziela - WEAPON PRACTICE - przygotowanie do LARPów przez ćwiczenie walki wszelakimi rodzajami broni (zrobionych ze specjalnej pianki -> tu ukłon w stronę mojej kochanej drużynki ^_^ oraz Reseta, który również produkuje takie rzeczy ^_^)
-> poniedziałek - INTERACTIVE - gracze spotykają sie w specjalnie na tą potrzebę stworzonej tawernie, gdzie spędzają ze sobą czas... niestety mało spokojnie, bo grupa MG zawsze przygotowuje coś, co zaskakuje graczy... Wilkołaki, zombie, umarlaki, demony - wszyscy jakoś dziwnie kierują swe kroki akurat ku tej karczmie. Jakkolwiek, karczma nie spłonęła od kilku miesięcy, co podobno jest sukcesem... ^_^

W zeszły poniedziałek trafiłam właśnie na taki Interactive i byłam nim tak zachwycona, że przez cały tydzień przygotowywałam się do sobotniej przygody. Kupiłam kawałek materiału i uszyłam specjalną torbę dla alchemika. Zaopatrzyłam się w pergamin (hrebata i papier, oraz heater, którym można to szybko wysuszyć, działają cuda), kredę, buteleczki, różnego rodzaju składniki oraz specjalną czarę, którą dorwałam za parę pensów w jakimś sklepie - można ją włączyć i wtedy migota różnymi kolorami, co wygląda niesamowicie podczas tworzenia mikstur za pomocą alchemii.

Dziś był dzień przygody! Mój pierwszy w życiu LARP, w dodatku po angielsku, okazał się być ABSOLUTELY AWESOME!!! Bawiłam się świetnie i w dodatku uszłam z życiem, co jest nie lada wyczynem. Dowiedzieliśmy się, że jesteśmy pierwszą grupą żółtodziobów, którym udało sie przeżyć swoją pierwszą przygodę. Podobno od lat drużyna żółtodziobów zawsze ginie podczas pierwszej przygody ^_^

Ah właśnie, zapomniałam wspomnieć, że dzisiejsza przygoda była tylko i wyłącznie dla nowych osób, które chcą dołączyć do grona TT :) Zostaliśmy wyprowadzeni w las poza Durham... Ciężko wyliczyć wszystkie potwory i problemy jakie stanęły nam na drodze. Bandyci, mutanci, dzikie zwierzęta, zasadzki.. Mnóstwo walki, mnóstwo negocjacji, targowania się, kombinowania, odkrywania prawdy... i mnóstwo alchemii!! REWELACJA!!

Na początku myślałam, że gram zupełnie nieużyteczną postacią. W walce wymiękam, bo nie jestem w tym w ogóle wyszkolona, a do obrony mam tylko dwa sztylety. I co ja mogę jak wylatuje na mnie jakiś mutant z ogromnym mieczem i potworną, siejącą zniszczenie i śmierć zmutowaną kończyną? Oczywiście, schować się za plecami wojowników z drużyny ^_^ Niemniej, miałam poczucie bycia bezużyteczną postacią, aż do momentu, gdy ktoś potrzebował mikstur leczniczych. Potraktowana nieco jak przedmiot do produkcji mikstur (drużyna złożyła zamówienia a potem pogrążyła się w rozmowie) przyklękłam na boku i otworzyłam torbę. Wyjęłam pergamin i zaczęłam na nim kredą kreślić kręgi transmutacyjne (tak Oru-chan - KRĘGI ^_^), wyjęłam składniki i zmieszałam je w czarce. Gdy czara postawiona na kręgu zaczęła migotać, drużyna nagle zamilkła... Wszyscy zbiegli się dookoła mnie i zaczęli obserwować co robię, wydając z siebie co chwilę odgłosy zdumienia i fascynacji. Nagle poczułam się jak ważny członek drużyny...

A na dowód tego, że moja alchemia na prawdę zrobiła wrażenie na ludziach... wygrałam pintę piwa w konkursie na najlepszą postać ^_^ Nagrodę przyznano za najlepszy zestaw alchemika i najbardziej fascynującą alchemię ever - a w głosowaniu brali udział gracze, mistrzowie gry i potworki ^_^
Pod koniec każdej przygody odbywa się głosowanie - wybierany jest najlepszy gracz, najlepszy potwór i najlepszy 'inny'. Ostatnia kategoria zawiera w sobie wszystko, co nie pasuje pod dwie pozostałe kategorie. Dziś nagrodę dostała pewna starsza pani z wnuczką, która przechodząc koło naszego wracającego z przygody, wyprzebieranego grona uzbrojonego po zęby powiedziała do dziewczynki: "Look! We came to the forest to meet special people!!" :D

Eh! BYŁO CUDOWNIE :)

Jutro WEAPONS PRACTICE :) Już nie mogę się doczekać :)


Pozdrawiam Was serdecznie z magicznego Durholme :)
Ion, alchemik na usługach króla

środa, 7 października 2009

Seventh Heaven


YAY! RADOSNE ODKRYCIE! W DURHAM JEST SKLEP PAPIERNICZY!!

Dla każdego, komu moja euforia może się tutaj wydać nieco dziwna, już śpieszę z wyjaśnieniem. Jak większość z Was zapewne wie, mam świra na punkcie robienia notatek. Tak samo mam bzika na punkcie długopisów, notatników, zeszycików, zakreślaczy, kolorowych karteczek samoprzylepnych, segregatorów... itd. itp. Wyobraźcie sobie, że od przyjazdu tutaj szukałyśmy z Zosią sklepu papierniczego i nie mogłyśmy znaleźć ani jednego. Wyszukałyśmy czasem jedną półkę w jakichś większych sklepach, ale wciąż nie było to satysfakcjonujące. W pewnym momencie odniosłyśmy nawet wrażenie, że tutaj rzeczy papiernicze są przeznaczone głównie dla dzieci, a studenci są zbyt przyzwyczajeni do laptopów, żeby się bawić w notowanie. We wszystkich sklepach cała półka papiernicza wyglądała niezwykle kolorowo, bo przedmioty tam się znajdujące były ozdobione wzorami, które głównie miały się podobać dzieciom (wśród wzorów były np. świnka Peppa, Kubuś Puchatek, Hannah Montana itp.).

Dla mnie rzeczą niepojętą było jak może istnieć miasto uniwersyteckie bez porządnego sklepu papierniczego. Zaczęłam się obawiać, że będę się musiała obyć bez porządnego notatnika, bez różnych długopisów i bez wszystkiego od czego jestem uzależniona. Przygnębiająca myśl...

W desperacji wyciągnęłam Zosię na miasto w poszukiwaniu sklepu papierniczego. Bo przecież coś gdzieś MUSI być. Po złażeniu prawie całego centrum została nam jedna alejka. Szczerze mówiąc to nie wyglądała zachęcająco... ale popatrzyłyśmy na tablicę z rozkładem sklepów i... serce zabiło nam mocniej, gdy zobaczyłyśmy napis "Stationery". W podskokach przemierzyłyśmy całą ulicę (bo sklep oczywiście mieścił się na jej drugim końcu). W końcu na horyzoncie pojawiła się upragniona nazwa sklepu "Ryman". Weszłyśmy do środka... i poczułam się jakbym nagle trafiła do dawno upragnionego raju! Notatniki! Długopisy! Ołówki! Planery! Karteczki! Spinacze! Taśmy! Teczki! Skoroszyty! Segregatory! Nie miałam pojęcia na którym przedmiocie powinien spocząć mój wzrok, więc z opadniętą szczęką rozglądałam się jak głupek po całym pomieszczeniu. Potem chwyciłam koszyk i wreszcie przystąpiłam do tych najważniejszych zakupów, które chciałam zrobić już od kilku dni!

Ryman jest sklepem papierniczym nastawionym przede wszystkim na studentów. Dlatego jest wiele promocji typu dwa przedmioty w cenie jednego, albo trzy przedmioty, jeden z nich gratis. I oczywiście ma 10% zniżki dla studentów. Nawet nie wiecie jaka byłam dumna, że mam już Campus Card, którą mogę pokazać przy kasie i kupić potrzebne mi rzeczy taniej :)

A dla miłośników kultury brytyjskiej podam taką małą ciekawostkę. czy wiedzieliście, że wyspiarze lubują się w notatnikach w linie? Jest tu mnóstwo rodzajów notatników w linie (z mniejszymi lub szerszymi linijkami, z marginesem lub bez, otwierane na różne strony), a notatnik w kratkę jest prawie niemożliwy do znalezienia. W całym Durham jak do tej pory znalazłam tylko i wyłącznie jeden notatnik w kratkę. Niemniej, mimo zamiłowania do notatników w kratkę, stwierdziłam, że spróbuję postudiować w brytyjskim stylu i kupiłam notatnik w dość wąskie linie. Zobaczymy, czy uda mi się zmienić przyzwyczajenia :)

Oprócz tego rewelacyjnego odkrycia papierniczego, które dla mnie było zbawieniem, mogę się pochwalić, że zakończyłam też rejestrację medyczną na uniwersytecie oraz rejestrację do grup na tutoriale. To jak na razie oznacza, że załatwiłam całą papierkową robotę, jaka jest na dzień dzisiejszy wymagana.

Ha! I jadłam prawdziwe fast-foodowe fish&chips. Co prawda jadłam je już w Edynburgu u Mariusza i Anety. Choć danie w ich wykonaniu było o niebo smaczniejsze, to teraz przynajmniej mogę się pochwalić, że jadłam fast-foodowe fish&chips. Ha! Byłam też twarda i spróbowałam brytyjskiego obrzydlistwa zwanego: Marmite. Nie polecam tego nikomu! Broń Boże tego nie próbujcie! Ja dostałam dość grubo posmarowaną kromkę i musiałam się mocno powstrzymywać, żeby nie zwrócić tego świństwa. Byłam twarda i zjadłam całość, ale od tej pory będę omijać Marmite szerokim łukiem. Nie chcę mieć tego w ustach już nigdy.

Eh, pora iść spać, bo jutro należy wstać wystarczająco wcześnie, by zdążyć na ceremonię rozpoczęcia roku akademickiego. Plan mam oczywiście wypełniony po brzegi przez caluteńki dzień. Zapowiada się ciężka przeprawa...

Ale czwartek mam całkowicie wolny (jak na razie) więc już zapisałam się na wycieczkę po bibliotece uniwersyteckiej :)

Pozdrawiam Was serdecznie :)


[P.S.Dla tych którzy czekają na relację z Edynburga - nie martwcie się, tworzy się powoli, ale musicie na nią jeszcze chwilę zaczekać]

wtorek, 6 października 2009

Papierki, papiery i trochę polskości na obczyźnie :)

Dziękuję bardzo za wszystkie komentarze pod poprzednim postem oraz za wsparcie duchowe :)

Za ostatni post strasznie Was przepraszam - musiało się go strasznie ciężko czytać. Ze względu na straszny kocioł trafiłam na bloga bardzo późno i byłam okropnie zmęczona, gdy pisałam posta, a byłam zdesperowana, żeby wreszcie coś napisać :) Dziś niestety też trafiłam tu bardzo późno, ale postaram się o przytomność umysłu tak długo jak to tylko możliwe :)

Dzisiaj mam bardzo dobrą informację: dostałam oficjalne potwierdzenie, że jestem już zarejestrowanym studentem. Kamień spadł mi z serca, bo ogólnie sprawy administracyjne to prawdziwy koszmar.

Tak tylko aby dać Wam odczuć jak wygląda tutaj organizacja zamieszczam następujące zdjęcie:

Free Image Hosting at www.ImageShack.us

Oto wszystkie papiery i papierki, guidebooki, ulotki, świstki, formularze, które jak do tej pory otrzymałam od uniwersytetu. Kilka udało mi się już dostarczyć we właściwe miejsce.
Ciekawsze pozycje z tego stosu papierów to na przykład:
-> poradnik jak sobie radzić z samotnością (bo przecież dla niektórych nie jest oczywiste, że istnieją na tym świecie inni ludzie i że można z nimi porozmawiać XD)
-> poradnik odnośnie religii w Durham - gdzie pięknie podane są różne kościoły, ale niestety bez informacji jakie to wyznanie (i mój kościół jest podany obok kościołów anglikańskich oraz kościołów metodystów - czego dowiedziałam się już z doświadczenia i z internetu)
-> potwierdzenie odbioru pokoju w college'u - jakbym ten pokój miała
-> zasady obowiązujące mieszkańców college'u - gdybym tam mieszkała
-> rozkład pór obiadowych na kampusie dla osób mieszkających w college'u
-> o, a teraz znalazłam nawet i umowę wynajmu pokoju na kampusie, którą mam podpisać XD great XD bardzo mi miło, że mi państwo odmówili mieszkania, ale zadbali o to bym i tak dostała papierki - to się nazywa poczuć się jakby się mieszkało w college'u XD

Eh, ogólnie studentów traktuje się tutaj jak debili, którzy nie wiedzą takich rzeczy jak to, że gdy jesteś chory to należy iść do lekarza, a jak jest Ci źle i smutno to warto z kimś porozmawiać - i te porady są autentycznie umieszczone w broszurkach wielkim, tłustym drukiem, jakby były odkryciami stulecia XD

Niestety administracja i grono pedagogiczne na Durham University jak na razie wygląda na równie nieprzygotowanych do życia ludzi co studenci. Wyobraźcie sobie taką sytuację:

Na dziś zostało zaplanowane spotkanie z koordynatorem erasmus w Department of English, w którym wybrałam sobie przedmioty. Przez pierwsze pół godziny uległam złudzeniu, że są to pierwsi ludzie, którzy się orientują co tu się dzieje... Jakaż naiwność... Po otrzymaniu podstawowych informacji o instytucie przyszedł czas na papierkową robotę... Pani Ulrika Maude (koordynatorka z Department of English) przywitała się ze mną, wymieniła grzeczności i powiedziała... że to już wszystko. Na co opadła mi szczęka, gdyż w ręce ściskałam plik papierów, które kazano mi przynieść na spotkanie z koordynatorem. Zapytałam więc, co powinnam zrobić z tymi wszystkimi formularzami i do kogo się z nimi najlepiej udać. Pani Ulrika wzięła papiery w ręce z wielkim zdziwieniem i zaczęła się im przyglądać z wielką konsternacją, po czym usłyszałam moją ukochaną odpowiedź: 'I don't know'. Eh, i to ja musiałam jej tłumaczyć, które papierki ma podpisać zgodnie z regulaminem i informatorem dla studentów erasmus (które dokładnie przestudiowałam). Podsuwałam jej papierki, tłumaczyłam i nagle wszystko się wyjaśniło... Eh, a pomyśleć, że gdyby nie mój wrodzony pedantyzm administracyjny, to latałabym za tym przez najbliższy tydzień.

Dzięki temu, że byłam lepiej poinformowana niż koordynator (what a shame!!!!) godzinę później byłam w stanie złożyć czerwony formularz w Collection Desk, czym potwierdziłam oficjalnie wybór przedmiotów i zakończyłam formalną rejestrację.

Z lekkim sercem udałam się na Science Site, gdzie miałam się postarać zdobyć Campus Card - wszechmogącą kartę studencką XD I... szczęka mi opadła, gdy zobaczyłam, że kolejka zawija się w ogromnym namiocie kilka razy i jeszcze idzie przez połowę Science Site... Ale cóż, zagryzłam zęby i stanęłam w kolejce. Obok siebie miałam na szczęście bardzo sympatyczną dwójkę studentów - dziewczynę z Włoch i chłopaka ze Szwajcarii. Razem przetrwaliśmy dwie godziny w kolejce... by doświadczyć ogromnego rozczarowania na samym końcu...

Ale żeby to zrozumieć muszę wyjaśnić jak to dokładnie wyglądało. Jeszcze przed wyjazdem z Polski dokonałam rejestracji online (do czego zobowiązany był każdy student). W specjalnym usos-like systemie uniwersyteckim można było zamieścić swoje zdjęcie w odpowiednim terminie, dzięki czemu Campus Card miała już na mnie czekać, gdy przyjadę do Durham. Namęczyliśmy się z tatą przy sesji zdjęciowej i wybieraniu najlepszej portretówki. Tata męczył się ze światłem, z moją pozą, z moim wyrazem twarzy. Tata męczył się z moim Nikonem, układaliśmy lampki pod różnym kątem, żeby uzyskać odpowiednie oświetlenie, robiliśmy Bóg wie co, a ja potem jeszcze obrabiałam to zdjęcie do odpowiednich rozmiarów, żeby po załadowaniu go na stronę otrzymać komunikat, że jest już po terminie - a jak można przypuszczać, było jeszcze sporo czasu do deadline'u. Ale ku spokojowi ducha otrzymałam informację, że IT Services na uniwersytecie będą mogły zrobić mi zdjęcie na miejscu i wydrukować moją Campus Card...

I tu dochodzimy do momentu, gdy po dwóch godzinach stania w kolejce wchodzę do biura IT Services... gdzie, w bardzo słabo oświetlonym pokoju siadam na krześle przy jednym z sześciu stanowisk i jakiś gość, nawet nie powiedziawszy mi kiedy, robi mi zdjęcie... uwaga, uwaga... kamerką internetową!! Tak, szumna nazwa IT Services, i używają do formalnych fotografii kamerki internetowej... Nie wiedziałam, czy wybuchnąć śmiechem, czy się załamać, więc po prostu wzięłam moją Campus Card, rzuciłam swoje "Have a nice day!" i wyszłam...

Eh, tak to miało wyglądać:
Free Image Hosting at www.ImageShack.us

A wygląda tak:
Free Image Hosting at www.ImageShack.us

Może tego nie widać dokładnie ale zdjęcie jest nieostre, bardzo kiepskiej jakości i zniekształca moją twarz... Ale mówią, że na legitymacji ma się być po prostu rozpoznawalnym...

Eh, na szczęście w mojej uniwersyteckiej niedoli od niedawna towarzyszą mi dwa bardzo sympatyczne osły:

Free Image Hosting at www.ImageShack.us

Niemniej, jak tak patrzę na te sympatyczne kłapouszki, które właśnie grzeją mi nogi w lodowatym pokoju, przypomniałam sobie bardzo miły element dzisiejszego dnia :) Nasz Department Of English Studies zorganizował wykład dla pierwszoroczniaków i erasmusów. Profesor Stephen Reagan, głowa całego instytutu), wygłosił na prawdę ciekawy wykład na temat poezji. Omówił kilka bardzo interesujących wierszy, a zaczął od wspomnienia Bedy Venerabilisa, którego wszyscy kochamy w IFA, i od 'Ceadmon's Hymn'. Tym radosnym staroangielskim akcentem rozpoczęła się nasza przygoda wykładowa :)

Dodatkowo po wykładzie rozmawiałyśmy z profesorem Reaganem, ponieważ wykładowcy z naszego instytutu prosili nas by go od nich pozdrowić. Gdy tylko powiedziałyśmy skąd jesteśmy, profesor rozpromienił się i powiedział "Dzień Dobry!" XD Po chwili okazało się, że profesor Reagan bardzo często bywa w Polsce, uwielbia ten kraj i zwiedził całkiem sporo miejsc w Polsce, o których przeciętny Brytyjczyk nawet nie słyszał. Z tego co nam powiedział, wybiera się do Polski pod koniec października, żeby przeegzaminować naszą PHD - Panią Kowal, którą większość z nas zna z zajęć PNJA :D Profesor Reagan bardzo miło wypowiadał się o naszym uniwersytecie, o studentach i o wykładowcach. Dostałyśmy też zaproszenie do niego na herbatkę jak tylko uporamy się z administracją :) Byłam wielce zaskoczona, że jak na koniec, gdy usłyszałam "Do widzenia" i odruchowo w odpowiedzi życzyłam profesorowi "Miłego dnia!" po polsku, zostałam zrozumiana :) Tak, nawet jak byłyśmy zapraszane na herbatkę, profesor powiedział 'herbata' zamiast 'tea' :) To było bardzo miłe :)

Szczerze mówiąc w instytucie, koordynatorka, Ulrika Maude, również wiedziała sporo o Polsce i bardzo ładnie się o niej wyrażała. Była wciąż pod wrażeniem konferencji, na której była kilka lat temu w naszym instytucie. Ku naszemu zaskoczeniu, gdy powiedziałyśmy jej z Zosią, że w moim nazwisku jest błąd - napisano: 'Krystyna Strzeboński', bez jakiejkolwiek wskazówki z naszej strony, pani Maude powiedziała: "O tak, na końcu powinno być 'a', prawda?".

Tym sympatycznym akcentem kończę na dziś :)

Pozdrawiam Was wszystkich serdecznie :*

poniedziałek, 5 października 2009

SNOWED UNDER PAPERS XD




Tak właściwie to planowałam zabrać się dzisiaj za opisywanie mojego pobytu w Edynburgu, ale niestety mój plan nie wypalił... Mieszkanie i uniwersytet po prostu wchodzą mi na głowę. Od jakichś dwóch godzin, które miałam poświęcić na pisanie postów, siedzę nad papierami, którymi zasypuje mnie uczelnia. Nie sądziłam, że kiedykolwiek to powiem, a na pewno nie po zaledwie kilku dniach w Durham, ale jeśli chodzi o organizacje UJ wypada o wiele lepiej od Durham...

Aby przybliżyć Wam jak to wszystko wygląda opiszę te kilka dni, które tutaj spędziłam:


DZIEŃ I - 2.10.2009r.

4:30 rano - pobudka. Szybko się pozbierać i wsiadamy w samochód. Droga upłynęła dość szybko i bez najdrobniejszego problemu. Do Durham przyjechaliśmy koło godziny 8 rano. Gdy nieco wcześniej mijaliśmy Newcastle, poczułam się nieco niepewnie. Miasto już na pierwszy rzut oka wyglądało na raczej przemysłowo nastawione. Zaczęłam się niepokoić, że Durham może wyglądać podobnie, co zupełnie mijałoby się z moim wyobrażeniem. Na szczęście minęliśmy Newcastle i Durham powitało nas bardzo przyjemną dla oka zabudową. Ulica Hawthorn Terrace również miała przyjemną atmosferę, poza tym, że samochód dało się zaparkować tylko pod dość dziwnym kątem ze względu na nierówność ulicy ^_^

Po wejściu do domu muszę powiedzieć, że spotkało mnie drobne rozczarowanie. Oczekiwałam troszkę cieplejszego powitania ze strony innych lokatorów, oraz nieco innych standardów mieszkania (biorąc pod uwagę jego cenę). Hmm... lokatorzy powiedzieli 'hello' pokazali nam pokój, dali klucze i zmyli się najszybciej jak umieli. Pokój natomiast powitał nas okropnym, wszechogarniającym chłodem. Nie powiem też, żeby standard pokoju powalił mnie na kolana, zwłaszcza gdy pomyśłałam jaki świetny pokój można by wynająć w Polsce za równowartość trzystu funtów, które zapłaciłyśmy Peterowi.

Niemniej, już na samym początku pojawił się spory zgrzyt. Obie z Zosią dałyśmy znać Peterowi kiedy się zjawiamy w Durham i byłyśmy pewne, że spokojnie będziemy się mogły ulokować w swoich pokojach. A tu nagle na samym wstępie dowiadujemy się, że jedna z lokatorek, Yamuna (z Indii), wyjeżdża w niedzielę i musimy poczekać aż zwolni się jej pokój. Do tego czasu mamy mieszkać z Zosią w jednym pokoju, w którym jest tylko jedno łóżko. żeby było śmieszniej, Jo, która jest tutaj za wszystko odpowiedzialna do powrotu Petera, dostarczyła nam pościel tylko dla jednej osoby. Musiałam do niej dopiero pójść i wysępić dodatkową kołdrę i poduszkę. Jako urodzony zmarzluch udało mi się też wydębić grzejnik do pokoju na samym wstępie, dzięki czemu choć trochę przestałyśmy marznąć.

To nie był koniec naszych problemów. Jo, która jak do tej pory nie zdołała mi jeszcze zaimponować zdrowym rozsądkiem, wrzuciła nasze poszwy na pościel do prania tego samego ranka, którego przyjeżdżałyśmy do Durham. Za oknem szaro, buro i siąpi deszczem... Jak się można tego było spodziewać, wieczorem poszwy były jeszcze wilgotne, więc spałyśmy z Zosią pod gołą pościelą... Hmm... Ta noc nie miała należeć do najprzyjemniejszych - ściśnięta na kanapie, pod wysępioną pościelą bez poszew, w lodowato zimnym pokoju.

Niemniej, ten dzień skrywał przed nami jeszcze wiele niespodzianek. Przede wszystkim po raz pierwszy zetknęłyśmy się z okropnym bałaganem organizacyjnym na uniwersytecie. W południe miało odbyć się coś o dumnej nazwie: International Students Orientation Fair. Gdy dotarłyśmy na miejsce o określonej godzinie i weszłyśmy do sali, napotkałyśmy tłum ludzi łażących od stoliczka do stoliczka, wypytując o rożne rzeczy, zbierając ulotki itd.itp. Wchodziło się do środka, stawało się jak wryty i nie wiedziało się co robić, a tytaj najczęstszą odpowiedzią jaką się słyszy w takich wypadkach od osób, których pyta się o radę, to: "I don't know." Po zupełnie bezsensownym przewłuczeniem się między stoliczkami zdecydowałyśmy iść na obiad. Po zjedzeniu wróciłyśmy w to samo miejsce co poprzednio na specjalne spotkanie dla Erasmusów. Dopiero na nim zostaliśmy oficjalnie powitani, dostaliśmy jakieś broszurki, pani Bleidorn, odpowiedzialna za erasmusa, wywnętrzała się na temat wszelakich formalności jakich trzeba dopilnować przy rejestracji. Na sam koniec otrzymaliśmy plik papierków, które będą potrzebne przy rejestracji. Dowiedziałam się z nich między innymi, że oficjalnie przydzielono mnie do College'u St. Hilde and St. Bede oraz że w poniedziałek mam spotkanie z koordynatorem instytutowym.

Wieczorem czekała nas najprzyjemniejsza część tego dnia :) CEILIDH :) W ramach powitania dla erasmusów zorganizowano dwie imprezy w dwóch sąsiadujących ze sobą budynkach, tak że można było się spokojnie przemieszczać między jednym a drugim miejscem, w zależności od upodobań. Impreza była darmowa, ale była ograniczona liczba osób, która mogła w niej uczestniczyć, dlatego przy wejściu każdy dostawał małą, papierową bransoletkę, której posiadacz mógł spokojnie wchodzić do obu college'ów. Ja i Zosia spędziłyśmy cały wieczór na ceilidh :) Byłyśmy chyba jedynymi osobami na sali, które znały kroki i jako jedyne tańczyłyśmy wszystko tak jak się powinno, czym zrobiłyśmy na wszystkich niesamowite wrażenie :) Ja oczywiście zrobiłam użytek z baletek irlandzkich, które zdecydowałam się wziąć ze sobą :D Mmm... po trzymiesięcznej przerwie poskakać sobie w rytm celtyckiej muzyki - po prostu boskie ^_^ A w dodatku uczyć miejscowych jak powinno się to tańczyć - niezapomniane wrażenie ^_^

Po ceilidh wróciłyśmy padnięte ale przeszczęśliwe i padłyśmy w nasze niezbyt przyjemne wyrka... Spało nam się rewelacyjnie...

DZIEŃ II - 3.10.2009r.

Tak... spało się cudownie... aż do czasu...

Pii.... piiii... Piiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii...
Okropny dźwięk wyrwał mnie ze snu. Nasłuchiwałam przez chwilę zastanawiając się, czy przypadkiem nie mają tu tak wnerwiającego dzwonka do drzwi. Dzwięk jednak przesziedł z pikania w jednolite wycie, a na korytarzu usłyszałam jakieś poruszenie.

Gdy otworzyłam drzwi znalazłam się w smugach dymu... Uruchomił się alarm w wykrywaczu dymu. Nasza cudowna Jo zostawiła swoje buty za blisko ognia i zaczęły się palić... Hm... No bo kto inteligentny kładzie buty zaraz przy płomieniu?

Eh. Mimo, że planowałyśmy spać do późna po ceilidh, po przygodzie z alarmem nie miałam już jakoś ochoty spać, więc ubrałam się i poszłam zjeść śniadanko. Ha! Ze śniadaniem przekradałam się do pokoju, żeby je tam skonsumować w konspiracji - albowiem zrobiłam sobie kanapki z szynką (towarem zakazanym). Właściciel domu jest wegetarianinem, a nasza kochana Jo jest weganką. W jej oczach jak okropny morderca robiłam krzywdę śwince jedząc szynkę, co z pewnością nigdy nie zostanie mi wybaczone. Ze względu na to postanowiłam się dostosować i jak na mordercę przystało, popełnić zbrodnię doskonałą i zjeść tak, by nikt tego nie zauważył :D

Dzień zleciał mi na odwiedzinach w moim college'u, gdzie oczywiście nic nie dało się załatwić i nikt nic nie wiedział. Mam to szczęście, że jedna z lokatorek, Maria (Belgia/Ukraina), w naszym domu należy do tego samego college'u,co ja, i także jest studentką programu erasmus. Dzięki niej wiedziałam, że w niedzielę nasz college organizuje dzień powitalny dla nowych studentów połączony z całą papierkową robotą. Niechybnie bym to przegapiła, bo nikt mi o tym nie powiedział ani w recepcji, choć o to pytałam, ani na wykładzie powitalnym, ani nie przysłał informacji mailem. Jestem załamana tym, że dzieje się tutaj mnóstwo rzeczy, ale nikt Cię właściwie o nich nie informuje. Jak można nie poinformować studentów o jedynej dacie rejestracji? To mi się nie mieści w głowie.

Eh. Resztę dnia i wszelaki wolny czas pochłonęły zakupy, pranie, gotowanie obiadu... i gawędzenie z Marią przez kilka godzin przy kubku herbaty, bo jak się okazuje, rewelacyjnie się ze sobą dogadujemy :) Znalazłyśmy wspólny język i trzymamy się razem. Jako, że jesteśmy w razem w jednym college'u i tak spędziłybyśmy mnóstwo czasu razem :) Ale miło, że łączy nas nie tylko uczelnia i college.

Wieczorem udało nam sie na chwilę podłączyć do internetu, ale byłyśmy z Zosią tak zmęczone, że padłyśmy szybko (i tym razem to mnie spotkał ten luksus spania na łóżku), zwłaszcza, że ja miałam w perspektywie wczesne wstawanie następnego dnia, ze względu na dość napięty harmonogram.

DZIEŃ III - 4.10.2009r.

Dzisiejszy dzień zaczął się dźwiękiem budzika i poruszeniem w korytarzu. Yamuna dość wcześnie wychodziła z walizkami na pociąg. Wyglądnęłam przez drzwi, żeby tylko się pożegnać, bo przez te dwa dni bardzo ją polubiłam. Yamuna ma na prawdę sympatyczny i ciepły charakter, choć na pierwszy rzut oka na to nie wygląda. Poprzedniego dnia oprowadziła mnie po sklepach w Durham i pokazała, gdzie można znaleźć tanio konkretne produkty. W porze obiadowej krzątałyśmy się po kuchni w tym samym czasie i Yamuna, która jest świetną kucharką, poczęstowała mnie przepysznym curry i indyjskim plackiem, opowiadając przy tym o swoim kraju, języku i od czasu do czasu nucąc jakąś indyjską piosenkę pod nosem.

Trochę mi było szkoda, że już po dwóch dniach wyjechała. Niemniej, pozytywnym aspektem było to, że wreszcie zwolnił się pokój i możliwa była przeprowadzka. Ale mój dzień zaczął się od czegoś zupełnie innego...

Szybkim krokiem dotarłam do kościoła Św.Cuthberta trafiając idealnie na początek mszy o 8:30. Ze względu na zbieg wydarzeń usiadłam nie wewnątrz kościoła ale w czymś w rodzaju przedsionka z szybą przez którą widać było wszystko co się dzieje wokół ołtarza. Wszyscy wchodzący zatrzymywali się w przedsionku, brali krzesło i siadali, więc postanowiłam ich naśladować.

Byłam zaskoczona, że tak właściwie to Msza prawie wcale nie różniła się od typowej Mszy w Polsce. Największy problem miałam z modlitwami - nie miałam pojęcia co ci ludzie mówią, a dodatkowo głośnik, który pozwalał ludziom wprzedsionku słyszeć co się dzieje wewnątrz kościoła, wcale nie ułatwiał sprawy, bo był za cichy a w przedsionku było pełno dzieci, które niestety robiły sporo hałasu. Co od razu rzuciło mi się w oczy, to to, jak bardzo kościół jest tu dostosowany do dzieci. W przedsionku jest całe pudło z dziecięcymi książeczkami o tematyce religijnej, oraz cały koszych z pisakami i kolorowanka ze świętymi. Znudzone dzieciaki miały się czym zająć, a jeszcze kręciło się to wokół tematyki religijnej, co uważam za bardzo interesujący pomysł :)

Niemniej, najbardziej zaskoczyło mnie to, co się stało po Mszy. Zawstydzona tym, że nie umiałam modlitw po angielsku i stałam jak kołek słuchając tego, co mówią inni, podeszłam po Mszy do kościelnego i zapytałam, gdzie mogłabym zdobyć angielski modlitewnik. KOścielny odesłał mnie do księdza ... który po Mszy stał przed kościołem i żegnał się ze wszystkimi parafianami oraz witał wszystkich nowych. Zostałam wyłowiona jako nowa twarz, a obok mnie pewna sympatycznie wyglądająca dziewczyna [Mariatheresa (Niemcy) czego dowiedziałam się minutę później]. Po tym jak zapytałam o modlitewnik, ksiądz zaprowadził nas do zakrystii, gdzie było pełno ludzi. Jakieś pół godziny później obie z Marią siedziałyśmy przy stole, rozmawiałyśmy z parafianami i zajadałyśmy proper english breakfast (bułkę z włożonym w nią bekonem) i popijałyśmy je kawą. Wszyscy bardzo serdecznie witali nas w parafii. Ksiądz obskakiwał wszystkich dookoła i po chwili wyłowił z tłumu kilka osób i zrobił erasmusową grupkę. Dzięki temu poznałam innych studentów erasmus o tym samym wyznaniu :) Będziemy się widzieć teraz co niedzielę :)

Od księdza dostałam w prezencie mały angielski modlitewnik :) Na przyszłej Mszy wreszcie będę umiała się odzywać :)

A z wielką przyjemnością wrócę za tydzień do tego samego kościoła, bo wystarczył jeden dzień i już poczułam się jak członek wielkiej rodziny :) To było doświadczenie zupełnie inne od tego co znam z Polski :) A od przyszłego tygodnia ruszają specjalne Msze dla studentów. Uff... A jadąc tutaj strasznie się bałam, że nie znajdę rzynsko-katolickiego kościoła.. A tu proszę :D

Niestety na tym kończy się miła część dnia...
O godzinie 12 miałam się stawić w college'u na weryfikacje tożsamości etc. etc. Spodziewałam się... czegoś zupełnie innego! Weszliśmy do budynku o cudownej nazwie Caedmon's Hall. Wierzcie mi albo nie, ale nie miałam pojęcia gdzie mam iść ani co mam robić. Właściwie przupadkiem ustawiłyśmy się w kolejce i podchodziłyśmy do różnych biurek zbierając po kolei wielgachne koperty z informacjami z uniwersytetu. Dostałam trzy koperty pełne przeróżnych papierzysk, które oczywiście trzeba będzie przestudiować uważnie w poszukiwaniu ważnych informacji. Oczywiście jak już wszystko zebraliśmy, ktoś powiedział nam, że to już wszystko. Gdyby nie dziewczyna z Hong KOngu, którą poznałam na ceilidh, a która mieszka w tym collegu i akurat przypadkiem na nią wpadłyśmy, to obie z Marią poszłybyśmy do domu przegapiając najważniejszą część - weryfikacje tożsamości. Żadnej informacji, nikt nic nie wie, a zwłaszcza organizatorzy.Nagle okazuje się też, że wszyscy erasmusi nie mają przydzielonego tutora (psor collegowy który ma pomagać studentom). O przydziale oczywiście dowiemy się mailem za kilka dni (tja, już to widzę...) a aktualnie wszyscy gawędzą ze swoimi tutorami, a my przegapiamy spotkanie bo biuro ma opóźnienie i nie mogło sobie dać rady... Na nasze szczęście pan Allen, jeden z tutorów, przygarnął wszystkich erasmusów, dzięki czemu nie staliśmy jak kołki i nie patrzyliśmy jak wszyscy inny świetnie się bawią a my nie. Heh, ale żeby było śmieszniej, tutor, osoba która ma Ci pomagać, nie ma kompletnego pojęcia co się dzieje. Na wszystkie moje pytania odpowiedź brzmiała "I dont know"!!
Mam się zarejestrować do lekarza kampusowego - to oczywiście nie mają pojęcia kiedy będzie spotkanie.
Mam odebrać kartę kampusową - oczywiście, nikt nie ma pojęcia jak, gdzie i kiedy.

A aktualnie siedzę zakopana pod beznadziejnymi papierami z uniwersytetu, które mogą służyć tylko za makulaturę. Muszę się w to wgryźć bo i tak nikt mi tu nie powie gdzie trzeba iść ani co zrobić.  Uniwersytet ma nas w głębokim poważaniu, wszystko jest w rozsypce, nic nie jest porządnie zorganizowane, i wszyscy cały czas myślą tylko o imprezach. A papiery, które dostałam są po prostu momentami skandalicznie ironiczne. Dostałam na przykład formularz potwierdzenia otrzymania pokoju w college'u, regulamin korzystania z pokoju, rozkład posiłków w college'u, a cholibka jasna, przecież mi nie dali tego zakwaterowania!! Oni są po prostu śmieszni - z każdym kolejnym świstkiem papieru czuję się  coraz gorzej... i wnerwia mnie to coraz bardziej... Oni są tak niezorganizowani i tak mnie to wnerwia, że tłukę głową o ścianę...

A aktualnie zaczynam przysypiać nad klawiaturą, więc będę mykać do spanka i dopiero jutro pojawi się ciąg dalszy (oraz ta wiadomość przejdzie przez filtr bardziej wyspanego umysłu)...

niedziela, 4 października 2009

Głos zza grobu...

Żyję :)

Hehe... Melduję, że żyję i że dotarłam do Durham :) Pozdrawiam serdecznie z pięknego angielskiego miasteczka :) Wczoraj udało mi się tu bezpiecznie dotrzeć, ulokować się jako tako w domu (mamy drobne problemy z zakwaterowaniem, o których jutro napiszę z większymi detalami), a dziś po raz pierwszy udało nam się podłączyć do internetu :) Od tej pory mam stały dostęp i zamierzam nadrobić zaległości na blogu.

Bardzo Was przepraszam za ogromną przerwę w umieszczaniu postów. Moja wizyta w Edynburgu trwała tydzień i byłam tak zajęta zwiedzaniem i zachwycaniem się tym cudownym miastem, że nie miałam głowy do pisania bloga. Ale nie martwcie się, szczegółowa relacja z wizyty w Edynburgu, ozdobiona licznymi zdjęciami, wkrótce się tu pojawi ^_^

Od dziś będę miała stary dostęp do internetu, niemniej, mamy tu w Durham niezłe zamieszanie. Po pierwsze jest tu mnóstwo różnych spotkań i imprez powitalnych, które potrafią trwać od rana do wieczora i nie ma jak ich sobie odpuścić bo możemy przegapić jakieś ważne informacje (szczerze, to jak na razie, na tym uniwersytecie organizacja jest porównywalna z ujotowskim bałaganem, o ile nie gorsza...). Po drugie mamy też zamieszanie z mieszkaniem przez co jutro czekają mnie też przenosiny do nowego pokoju i wypakowywanie walizek (wreszcie!!). Jak na razie ze względu na nadmiar lokatorów ciśniemy się z Zosią w jednym pokoju. Eh, jest ciekawie :)

Dziś tylko króciutki post, ponieważ jest już bardzo późno, a rano muszę wcześnie wstać :)

Pozdrawiam serdecznie z Durham :)
I obiecuję się odezwać i opisać wszystko, co się działo do tej pory :)